Rozdział 22

43 13 0
                                    

Frank

Przekreśliłem kolejne ogłoszenie w gazecie i rzuciłem telefon na stosik starych papierów. Niemiecka rodzina poszukuje opiekuna na dzień dla starszego mężczyzny z demencją... Tylko czemu nie napisali, że trzeba znać niemiecki, bo dziadek nie mówi ani po angielsku, ani po francusku?

Na chwilę się poddałem. Obdzwanianie ofert dla opiekunów było dziwnie męczące. Musiałem przynajmniej spakować naprawionego pilota dla Rosie z powrotem do pudełka.

- Frank? - zawołał Clive, wychylając się z kuchni.

- Tak? - zawołałem, nadal się nie odwracając.

- Chcesz tosta z masłem orzechowym? - zapytał. - A może z dżemem? Widziałem, że masz jeszcze powidła ze śliwek. Rosie mówiła, że bardzo je lubisz...

Uśmiechnąłem się pod nosem, ale pokręciłem głową. Nie wiedziałem, że nauczył się gotować. Ani, że sprawia mu to taką przyjemność.

- Nie, na razie dziękuję. - odpowiedziałem. - Jesteś pewny, że nie chcesz wyjść na zakupy? Nadal masz bardzo mało ubrań.

- Wiem, ale na razie wystarczy. - odpowiedział, wykładając na talerz omlet wielkości dużego pasztecika z kiełbaską. - Odzwyczaiłem się od strojów, kiedy pomagałem opiekować się chorymi.

Obróciłem głowę, żeby na niego spojrzeć. Wyglądał na szczęśliwego. Tylko tym razem świadomie szczęśliwego, jakby pobyt wśród chorych i Czarowników Czasu wyraźnie zmienił go na lepsze.

- Chcesz to nadal robić? - zapytałem, uważnie mu się przyglądając. Zanim zabrał się za jedzenie, zanurzył patelnię w wodzie, która zasyczała od znacznie niższej temperatury. - Opiekować się chorymi? Albo starszymi...

- Dlaczego nie? - wzruszył ramionami, wlewając trochę płynu do mycia naczyń na zmywak. - Niektórzy z nich byli dla mnie naprawdę mili.

Uśmiechałem się, utwierdzając się w przekonaniu, że szukanie dla niego pracy wśród ofert od szukających opiekunów dla osób starszych i schorowanych to dobry pomysł. Tylko muszę wybrać kogoś, kto będzie dla niego miły.

Czy żałowałem, że czasami za bardzo na niego krzyczałem? Nie. A czy za nim tęskniłem, kiedy odszedł? Tak. Na te i inne pytania mogłem odpowiadać bez zastanowienia. Tylko nie byłem pewny, czy nie odpowiadam zbyt szybko.


Postawiłem przed Rosie pudełko z naprawionym już pilotem, który rozwalił jej czternastoletni brat. Nie do końca wiedziałem, czy mogę jej teraz przeszkadzać, bo widziałem, że była zajęta.

- Dziękuję Ci bardzo. - powiedziała, wstając z krzesła i całując mnie w policzek.

Przeszła na drugą stronę stolika, zostawiając powycinane skrawki papieru porozkładane na stole. Zmarszczyłem brwi, przyglądając się czemuś, co przypominało koło samochodowe.

- Co to jest? - zapytałem, wskazując na papierowe wzory.

- Pepercraft. - odpowiedziała, ciężko wzdychając. - Mam mamy dylemat. Wiem, najlepiej byłoby od razu pogadać z Nico, ale nie wiem, czy jestem do tego odpowiednią osobą.

Zapatrzyłem się na nią z niepokojem, ale ona ledwo zwróciła na to uwagę. Nico? Co on miał z tym wspólnego? A może chodziło o coś naprawdę poważnego? Inaczej by się tak nie zachowywała.

- Co jest? - rzuciłem, kiedy postawiła na stoliku tubkę z klejem i usiadła z powrotem na krześle. - I co Nico ma z tym wspólnego?

- Chodzi o jego mamę. - oznajmiła, składając kolejny wycięty element. - Wiesz co? Najlepiej, jeśli mu po prostu powiem. I tak prędzej czy później by się dowiedział.

Machnęła ręką i zaraz przyłożyła klejoną część szkieletu do oddalonej krawędzi. Moja mina powinna teraz wyglądać naprawdę bardzo głupio.

- Powiesz mi o co chodzi? - podniosłem głos, już tracąc cierpliwość.

- Nie, najpierw Nico musi się dowiedzieć. - odpowiedziała, ledwo na to reagując. - Ty i Lena dopiero później. Myślę o tym od trzech modeli, a nic lepszego nie jestem w stanie wymyślić, więc... To chyba jedyne możliwe rozwiązanie, szczególnie, że innych ochotników brak. Powiedziałeś już Lenie, żeby oszczędzała swoje moce?

- Powiedziałem.

- To dobrze. - kiwnęła głową. - Przynajmniej ten jeden problem mamy z głowy.

Trajkotała, nie przerywając czynności. Nawet nie powinno mnie to dziwić, bo wpadła w jakiś dziwny trans.


Razem z Leną i Henri'm czekaliśmy pod drzwiami dawnego pokoju Pinky'ego, którego nie miałem siły przerabiać, zostawiając wszystkie prześcieradła i papiery na wierzchu.

W końcu drzwi się otworzyły i mogliśmy wejść do środka. Rosie stała na środku pokoju, a Nico siedział przygarbiony na zasłanym łóżku. Było źle. Było bardzo źle.

- No, powiedz im. - wymamrotał, spoglądając na Rosie. - Jeden problem mniej.

Rose się zawahała. Stała wyprostowała jak struna, wyraźnie spięta. Sam komentarz Nico o problemie wydawał mi się... przynajmniej podejrzany.

- Quinn nie żyje. - oznajmiła Rosie, prosto z mostu.

Zamilkliśmy. Mimo, że Rose już wcześniej dawała do tego wystarczająco wyraźne sygnały, to spadło na nas jak bomba atomowa.

Jako pierwsza z szoku otrząsnęła się Lena. Podeszła do Nico i objęła Nico ramieniem.

- Nico, jest mi tak bardzo przykro... - powiedziała swoim cichym, łagodnym głosem.

- Niepotrzebnie. - pokręcił głową. - Możesz mówić dalej, Rose.

Rosie spojrzała na niego z niepokojem, ale od razu wzięła się w garść. Wydawało mi się, że mówienie o tym nie sprawia jej przyjemności. Z pewnością.

- Kiedy Lena wrzuciła Quinn w wyrwę czasu, ona wylądowała w Wenecji, w latach siedemdziesiątych. - wyjaśniła, uparcie patrząc w nasze twarze, mimo że sprawiało jej to wyraźne trudności. - Kilka tygodni temu Czarownicy Czasu odkryli, że w roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym z Sekwany wyłowiono ciało kobiety, samobójczyni. Potwierdzono, że to Quinn. 

Mamy czas || Znajdź mnie w ParyżuWhere stories live. Discover now