Rozdział 4 |PO|

331 20 1
                                    

Ukryliśmy się pod jakimiś gruzami, które utworzyły nam coś w formie betonowego dachu. Z dala nadal dobiegały nas ryki popażeńców. Chłopcy rozpalili prowizoryczne ognisko ze starych szmat i jakiś gałązek znalezionych po drodze. Ból w mojej kostce przybierał na sile, ale starałam się nie pokazywać tego po sobie bo mieliśmy w tej chwili ważniejsze sprawy na głowie. Podeszłam do Winstona, aby opatrzyć mu ranę. Wzięłam ze sobą jedną manierkę z wodą i kawałek w miarę czystego prześcieradła. Kucnęłam koło leżącego chłopaka z głową podpartą o swój pakunek.

- Mogę? – zapytałam na co chłopak skinął głową

Zanim zaczęłam cokolwiek robić, zawołałam gestem ręki Minha aby pomógł mi skupić uwagę Winstona na czymś innym.

- Pamiętasz ten dzień kiedy George rozwalił ci zagrodę i całe bydło ganiało po Strefie? – mówił Minho podczas gdy ja opatrywałam ranę.

Gdy zdejmowałam stary opatrunek podałam opiekunowi rzeźników moją rękę do ściśnięcia. Musiało to boleć niesamowicie bo chłopak prawie złamał kości w moich palcach ściskając moją dłoń.

Chłopak miał ranę na pół brzucha. Obszar wokół niej był mocno zaczerwieniony i opuchnięty, a z samej rany sączyła się szkarłatna krew z jakąś czarną mazią. Nie zdążyłam się obejrzeć a chłopak zwymiotował tą samą czarną mazią. W głębi duszy wiedziałam coś czego inny jeszcze nie dostrzegli – Winston się zaraził.

Po skończonej pracy usiadłam na rozłożonych na piachu szmatach koło Newta i innych siedzących w półkolu wokół lekko płonącego ogniska. Położyłam głowę na ramieniu mojego chłopaka i słuchałam rozmawiających chłopców.

- Nie sądziłem, że kiedykolwiek to powiem ale tęsknie za Strefą. Chciałbym wrócić do tych dobrych czasów – wyznał Patelniak.

- Pamiętacie jak Trixie śpiewała nam przy ognisku? To był dopiero ubaw! – odezwał się siedzący naprzeciwko mnie jakiś chłopak

Chłopcy nie przestawali rozmawiać, były to błahe tematy byle by złagodzić napiętą atmosferę. W tym czasie wyjęłam z mojego małego plecaka pomiętą kartkę i ołówek. Kartka ta to nie było nic innego, jak rysunek przedstawiający całą moją rodzinę. Ołówkiem dorysowałam skrzydła i aureolę dwóm kolejnym osobą – Galliemu i Chuckowi. Serce mi się krajało gdy tylko patrzyłam na rysunek trzech chłopców których już więcej nie zobaczę, ani nie usłyszę.

Przerwał mi mocniejszy rozrywający ból w miejscu ugryzienia i mdłości. Gwałtownie wstałam i zabierając mój plecak odeszłam trochę dalej od naszego obozowiska. Usiadłam na jakiś gruzach i podwinęłam lekko nogawkę moich spodni. Zobaczyłam tan ranę pokrywającą się czarnymi żyłami i mazią. Patrząc na to zemdliło mnie jeszcze bardziej, odchyliłam głowę i zwymiotowałam gorzką, gęstą szkarłatno-czarną cieczą. Akurat to był mój najmniejszy problem. Zamknęłam oczy a przed nimi znowu ukazał mi się obraz umierających chłopców.

- Ah! Purwa! To powinnam być ja! To ja powinnam umrzeć, a nie oni! – lekko uniosłam głos mówiąc do siebie.

Usłyszałam dźwięk kroków, automatycznie obróciłam się i zobaczyłam tam stojącego wpatrującego się we mnie Thomasa.

- Tommy co ty tu robisz? Chcesz znowu na mnie nawrzeszczeć? Proszę bardzo! Chętnie posłucham jeszcze raz jaka jestem okropna! – wypowiedziałam zaryczana do chłopaka

- Egoistka! Kłamczyni! Oszustka! Thomas przepraszam, że jestem już tylko problemem. – rzuciłam w stronę pochylającego się nade mną chłopaka

- Przepraszam. Przepraszam, że przeze mnie tak o sobie myślisz. – wyznał Tom siadając koło mnie.

Nie odezwałam się słowem do chłopaka, nie miałam bladego pojęcia co mu odpowiedzieć.

You Are The Reason...  Więzień Labiryntu | NewtWhere stories live. Discover now