Rozdział 7 " Interesy z tobą, Sullivan, to istna przyjemność. "

8.7K 301 83
                                    

Ostatnie kilka dni były dla mnie istną udręką. Udzielanie korepetycji z chemii tym, którzy najbardziej tego  potrzebowali, a w dodatku moje z matematyki, ponieważ nie ogarniałam za Chiny ludowe tego przedmiotu. Zajmowanie się dziećmi i moje nocne wypady, a także coraz mocniejsze krwotoki przez zapominanie o lekach. Mówiłam mamie, że wszystko dobrze, lecz nic nie było dobrze.

Za około tydzień  urodziny taty. Ostatnie jego urodziny spędziłam na cmentarzu, dopóki nie zgarnęła mnie ciocia Valentina, która jako pierwsza zorientowała się gdzie jestem. Moja rodzina przyjeżdża do nas co roku, by móc wspominać ojca w dniu jego urodzin, jak poprosił o to mamę przed śmiercią. Ja podczas nich zwykle zamykałam się w pokoju, uciekałam na cmentarz, żeby w tym dniu być tylko z nim, albo znikałam w otchłani miasta. Nienawidziłam rozmawiać o ojcu, którego przeze mnie nie było z nami. Ale na razie wolałam o tym nie myśleć. Nie skoro był mój ulubiony dzień tygodnia.

Sobota. Dzień, w którym otwierała się moja ulubiona kawiarnia znajdująca się na granicy miasta, a początku bardziej zalesionej części. Uwielbiałam do niej chodzić z dwóch powodów. Było tutaj strasznie cicho, więc mogłam w spokoju się pouczyć, poczytać lub po prostu zrelaksować po całym tygodniu w towarzystwie starych piosenek. Po drugie właścicielką lokalu była znajoma mojego ojca. Pani Jude była miłą kobietą, która jako jedyna rozumiała, iż nie chce ciągle wałkować tematu śmierci taty.

Odłożyłam na moment książkę, którą aktualnie czytałam oraz sprawdziłam telefon, który wydał z siebie krótki odgłos, dający mi oznakę, iż przyszło mi jakieś powiadomienie. To tylko grupka klasowa, której nie sprawdzałam od roku. Nie rozumiałam nawet sensu trzymania mnie na niej, lecz nauczycielka uparła się bym integrowała się z innymi. Naprawdę bardzo potrzebowałam integracji z idiotami, którzy poziomem inteligencji sięgali poziomowi inteligencji kalosza. Zerowej.

- Coś podać, Chi ? - odwróciłam głowę z uśmiechem w stronę łagodnego, strasznie przeze mnie lubianego kobiecego głosu.

Stała przede mną średniego wzrostu kobieta o ciemnej karnacji i krótkich do ramion lokowanych czarnych włosach z uśmiechem ukazującym jej idealnie białe zęby. Swoje ciemne oczy, trochę podobne do moich, wlepiała we mnie, lustrując co porabiam. Uwielbiałam tę kobietę.

- Jestem Nicole, a nie Chiara. Chiara to moje drugie imię, którego i tak nigdzie nie używam. - poprawiłam ją, kiedy ta rozsiadła się po drugie stronie starego stolika przypominającego mi te ze starych filmów z lat 80.

- Ależ ja wiem. Luca mówił mi wiele razy, ale i tak wolal twoje drugie imię. Bo po babci. W sumie po dwóch, prawda ? - westchnęła przeciągle, a ja jedynie kiwnelam głową. - Nicole Chiara Rossi, takiego zwaleniska symboli się nie spodziewałam.

Mój uśmiech poszerzył się kilkukrotnie. Złączyłam dłonie ze sobą, po czym wyciągnęłam nogi przed siebie.

- Tata kochał jak coś miało swoje znaczenie, a nie było nadane bez sensu. Mama jest bardzo sentymentalna i... To ją w sumie trochę gubi. Nadal nie oddała ubrań taty do domu opieki, nie wyrzuciła okularów, których zapomniał tego dnia i nie weszła do biura. Jak dla mnie to trochę bez sensu, bo tym sposobem nigdy nie wyjdziemy z pewnego dołka. Bez tego wszystkie lepiej by się żyło. - starałam się uśmiechnąć, jednak wyszedł z tego jedynie grymas niezadowolenia. 

Kobieta położyła swoją dłoń na moich złączonych i czule pogładziła kciukiem. Jak robił to też zwykle tata, gdy miałam jakiś problem. Patrzył prosto w moje oczy, trzymał za ręce i mówił motywujące słowa, zawsze naprawiające złamany świat. W dzieciństwie uważałam tatę za czarodzieja, ponieważ moje smutki dzięki niemu znikały. Jako jedyny nie bał się mnie wziąć na ręce lub pobawić się ze mną jak z normalnych dzieckiem. A w noce, kiedy nie umiałam zasnąć zabierał mnie na dach, gdzie razem podziwialiśmy gwiazdy.

Our Little Destiny Among Shooting Stars  Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz