Apokalipsa. Czas zagłady [POP...

By Winter_Bucky_

1.5K 248 72

Rok 2016. Młoda hackerka Dolly przez przypadek dostaje w posiadanie tajne informacje należące do zorganizowan... More

|CZAS ZAGŁADY|
Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 20
Rozdział 21

Rozdział 19

14 3 0
By Winter_Bucky_

James sztywnym krokiem opuścił tajne laboratorium. Generał Adams przekazał mu teczkę z danymi potrzebnymi do następnego zadania i ta cienka, papierowa osłonka, ciążyła Jamesowi w ręce bardziej niż cokolwiek innego w życiu. Siłą woli powstrzymywał się, by na nią nie patrzeć. Trochę go mdliło na myśl, co przyjdzie mu robić za parę dni.

Wysiadł z windy na piątym piętrze i ledwo to zrobił, a napatoczył się na Jareda oraz Williama. Obaj chłopcy wymienili między sobą krótkie spojrzenia i James był pewien, że nie chodziło o jego dziwny stan, a o coś innego.

– To ja... ja może sobie pójdę – stwierdził Jared i szybko ruszył przed siebie.

James spojrzał pytająco na syna. Mina Williama była poważna, ale oczy lekko zakłopotane. Nie starał się unikać kontaktu wzrokowego, co zazwyczaj robił, tylko cierpliwe wpatrywał się w ojca. W końcu sapnął głośno i podszedł do swojego pokoju, gdzie usiadł na łóżku. James niepewnie przysiadł obok niego.

– Co się stało, synu?

Nagle William wydał mu się zmartwiony i pełen bólu.

– Wiesz, dlaczego nigdy nie chciałem iść w twoje ślady? – zapytał. – Nie dlatego, że musiałbym opuszczać na długo rodzinę. Teraz wiem, że się po prostu bałem. Bałem się tego, że mógłbym się okazać na tyle okrutny i pozbawiony serca, że bez mrugnięcia okiem pociągałbym za spust broni i zabijał. Tego się bałem, tato i najgorsze jest to, że naprawdę taki się okazałem.

Jego oczy stały się lekko przeszklone, ale żadna łza z nich nie uleciała. Jamesa zamurowało. Nie wiedział, co powiedzieć. Kiedy Jared miał ponowne odczucia, domyślał się, jakiej rady mu udzielić, a teraz w jego głowie nie pojawiały się żadne mądre słowa.

– William – powiedział spokojnie, odpędzając myśli dotyczące zarazy. – Nie jesteś okrutny ani pozbawiony serca. Gdyby tak było, prawdopodobnie nie rozmawialibyśmy teraz na ten temat. Samo to, że czujesz, że to, co robiłeś, było nieodpowiednie, pokazuje, że masz serce po właściwej stronie, a przede wszystkim, że posiadasz sumienie. Nie jesteś zły, Williamie. Jesteś dobrą osobą, która robiła złe rzeczy w celu przywrócenia pokoju na świecie i szczęścia niewinnych osób.

– Ale to jest niehumanitarne! Każda wojna była spowodowana egoizmem jakiegoś idioty! Teraz jest to samo. Skaczemy sobie do gardeł, bo ktoś tak sobie zarządził. Chcąc dowieść, że zabijanie jest złe, zabijamy tych, którzy zabiją. Tato, tu nie ma logiki. Cierpią tylko niewinni ludzie w tym i ja. Zwykły nastolatek, który chciał pójść na studia.

James nie wiedząc, co począć, przyciągnął syna do siebie i przytulił. Pamiętał, jak Stella go przytulała w chwilach wielkiego stresu. Zawsze mu to pomagało i na Williama najwyraźniej też zadziałało.

– Jeżeli zabijanie ludzi jest złe, to rodzenie ich tylko po to, aby kiedyś musieli umrzeć, też nie jest przejawem humanizmu najwyższych lotów. Żadna wojna nie jest sprawiedliwa i fakt, przez nie cierpieli głównie niewinni ludzie, ale większość z nich walczyła dla lepszego życia, co i my teraz robimy. Wiem, że świadomość, że ma się na dłoniach czyjąś krew, jest paskudna. Kiedy wróciłem z pierwszej misji, byłem tym faktem niemało zdruzgotany. Wiesz, kto mi pomógł, uporać się z tym? – William pokiwał przecząco głową. – Ty. Byłeś takim rozkosznym dzieckiem. Nie mogłem czuć niczego innego poza radością, patrząc na twoją roześmianą twarz.

William uśmiechnął się lekko.

– A jak ja mam sobie z tym poradzić?

– Mój ojciec mówił, że robienie złych czynów w celu polepszenia sytuacji ogółu, zmywa z ciebie te uczynki. Ja wiem, że od tego zdania można wydedukować różne wnioski, ale trzymaj się go. Nie jesteś zły. Jesteś dobry.

– Dzięki, tato – powiedział William. – Wiem, że nigdy ci nie dorównam, ale będę się starał.

– Wiem, że stawia mnie to źle w świetle dowódcy, ale dla mnie jesteś najlepszy.

William uśmiechnął się szerzej i obaj ponownie się przytulili. Poczuli ulgę. James, że pomógł synowi uporać się z własnymi myślami w tak trudnej kwestii i po części, że nadal dobrze sprawował się w roli ojca, co zmyło jeden ciężar z jego duszy. William zaś przestał się obwiniać o wyrządzone zło. Cieszył się, że nadal miał w ojcu oparcie, że jego tata pozostał jego tatą, a nie zamienił się w kapitana Allena.

Zostawił go samego i spokojnym krokiem przeszedł przez korytarze, by zapukać w drzwi z numerem dwieście osiem. Jeszcze zanim ktoś go zaprosił, nacisnął na klamkę i wszedł do środka. Crugel, Anderson i Miller podskoczyli przestraszni, chowając za swoje ciała dłonie.

– Widzę tę butelkę z brandy, Crugel – powiedział James, wyciągając dłoń w jego kierunku. – Daj mnie ją.

– Ale kapitanie...

– Daj – powtórzył.

Crugel z niezadowoloną miną podał kapitanowi butelkę z alkoholem, a wtedy James zamknął za sobą drzwi na klucz i usiadł na łóżku obok Millera, pociągając mocno z butelki i opierając się o chłodną ścianę.

– Co się stało? – zapytał Anderson niespokojnie.

– Ja wiem! – powiedział natychmiastowo Crugel. – Mamy superniebezpieczną misję do wykonania!

Miller i Anderson wywrócili oczami, a James westchnął ciężko, poważniejąc. Podając im teczkę, opowiedział, czego świadkiem był i jakie zadanie przed nimi postawiono. Crugel, Anderson i Miller słuchali z poważnymi minami. W ich oczach malowało się przerażenie, tak dobrze widoczne w świetle żarówek.

– Więc to laboratorium... – Miller podrapał się po głowie, szukając słów.

– Musimy się tam dostać i wykraść dane, które pozwolą na sporządzenie antidotum, bo nasi naukowcy na razie błądzą po omacku. Poza tym uważam to za doskonałą okazję, by dowiedzieć się czegoś o The knights. Wylot za kilka dni, jak nabierzemy sił.

– Myślisz, że kapitanie, że można to powstrzymać? – zapytał Sean.

– Nie wiem – przyznał James. – Chciałbym wierzyć, że wszystko się ułoży, ale czuję w kościach, że daleko jesteśmy od stanu idealnego.

* * *

9 lipca 2016

Dolly wysiadła cicho z samochodu i rozejrzała się po okolicy, ale wyglądało na to, że była sama na długiej i pustej ulicy. Kilkadziesiąt metrów przed nią stała farma z małym domkiem i starą szopą. Rozklekotany wiatrak kręcił się leniwie poruszany siłą wiatru. Ani jedna żywa dusza nie zakłócała spokoju dnia i Dolly wydało się to podejrzane. Mocniej zacisnęła rękę na colcie i powoli ruszyła w stronę farmy.

Ostatnie doby były dla niej ciężkie. Za dnia głównie jechała i przystawała, gdy kończyło jej się paliwo i musiała spuścić robę z baków porzuconych maszyn. Zaglądała do opuszczonych domów w poszukiwaniu pożywienia. Na noc parkowała w bezludnych miejscach, a samochód otaczała linką przywiązaną do puszek, które miały ją alarmować, gdyby ktoś się zbliżał.

Sen nie przychodził jej z łatwością. Zanim zasnęła, płakała dużo i głośno, bo żal po stracie rodziców naskakiwał na nią najczęściej w tym momencie. Czasami sięgała po zdjęcia i przyglądała się uśmiechniętym twarzom rodziców, bojąc się, że za szybko zapomni, jak wyglądali. Gdy już w końcu udawało się jej zasnąć, dręczyły ją dziwne sny, a ona budziła się rano jeszcze bardziej zmęczona niż była dnia poprzedniego.

Zdarzało się, że trafiała na ludzi. Jedni byli mili i przyjaźnie nastawieni. Pomagali jej odnaleźć drogę do dawnego rancza Olimp oraz dzielili się jedzeniem. Inni byli mniej ufni, niektórzy wręcz źli. Dolly do dzisiaj drżała ze strachu na wspomnienie, jak wysiadła na jednej z przydrożnych stacji i naskoczyło na nią czterech facetów. Byli duzi i wytatuowani, ubrani w motocyklowe kurtki, jakby należeli do jakiegoś gangu. Mieli broń oraz duże maczety.

W końcu, mimo przeszkód, udało jej się dotrzeć na ranczo. Wydawało jej się dziwne, by nikt tutaj nie mieszkał. Może była jedną z pierwszych, którzy przyjechali? – pomyślała, zbliżając się powoli ku domowi. Minęła wiatrak oraz budę dla psa, w której nikt nie mieszkał i ostrożnie podeszła do otwartego okna.

W starej, drewnianej kuchni nikt nie urzędował. Nie usłyszała nawet szmeru czy niechcianego dźwięku. Podeszła do innego okna, ale w salonie nikt nie siedział na kanapie przed telewizorem oraz nie zajmował fotela przy półce z książkami. Jeszcze raz rozejrzała się wokół, święcie przekona, że trafiła do złego miejsca, a cała ta podróż była tylko niepotrzebną stratą czasu. Zastanawiała się, czy nie podejść do drzwi i nie zapukać, ale wydało jej się to głupie.

Po schodach wspięła się na werandę przed domem i ostrożnie nacisnęła na klamkę. Zamek puścił i weszła do środka, cicho zamykając za sobą drzwi. Jeszcze raz nastawiła uszu, ale w domu brzęczała głucha cisza, więc Dolly ostrożnie zabrała się za oględziny. Weszła do kuchni i przejrzała szafki, w których znalazła trochę jedzenia. Większość produktów była świeża, co kazało jej sądzić, że ktoś mógł zamieszkiwać niewielki dom.

Na placach przeszła do salonu. Meble pokrywała gruba warstwa kurzu, a przez otwarte okno wlatywało do środka ciepłe powietrze. Porozrzucane poduszki i rozrzucony koc, a także brudne naczynia na stoliku informowały, że w domu naprawdę ktoś mieszkał. Była przy półce z książkami, gdy usłyszała ciche kliknięcie towarzyszące odbezpieczaniu broni, więc szybko się obróciła, celując coltem przed siebie.

Stał przed nią wysoki chłopak o przydługich, jasnych włosach. Był blady i oblany potem. Wyglądał na chorego. Ręka, w której trzymał broń nieznacznie mu drżała. Z zaciekłą miną przyglądał się Dolly, która dostrzegła w jego niebieskich oczach przerażający chłód.

– Ktoś ty? – zapytał.

Dolly otwarła usta, ale szybko je zamknęła. Milion kłamstw przemknęło przez jej głowę, ale żadne nie wydawało się na tyle zmyślne, by chłopak mógł w nie uwierzyć.

– Kim jesteś? – powtórzył chłopak tym razem z większym zapałem.

– Dolly – odpowiedziała w końcu. – Przejeżdżałam obok i pomyślałam, że znajdę tu trochę jedzenia.

Zaśmiał się, co ją zaniepokoiło, więc mocniej zacisnęła dłoń na broni.

– Naprawdę? – udał zdziwienie. – To dlaczego masz colta, którego ci podarowałem?

Dolly zmarszczyła brwi. Colt nie był żadnym podarkiem. Dostała go od Dextera w podzięce za dobrze wykonane zadanie, choć do tej pory nie wiedziała, dlaczego.

Nagle ją olśniło i szeroko otwarła oczy. Powstrzymała się, by nie opuścić broni.

– Dexter? – zapytała nieśmiało, a gdy on przytknął, aż w niej zawrzało. Była przekonana, że tajemniczy Dexter jest dorosłym mężczyzną o wielkiej wiedzy i o jeszcze większym sprycie. Oczami wyobraźni widziała go jako faceta niskiego i trochę zaniedbanego, który wszędzie by się wślizgnął niczym wąż. Widok nastolatka w jej wieku wielce odbiegał od jej wyobrażeń.

– Z kim ma przyjemność? – powtórzył pytanie. – Twoje imię niewiele mi mówi.

– Enigma – odpowiedziała, a on opuścił broń, więc ona też to zrobiła.

Przez chwilę oboje się w siebie wpatrywali. Dolly pomyślała, że Dexter też sobie inaczej ją wyobrażał i był zaskoczony jej prawdziwym obliczem. Gdy zaśmiał się krótko, ona drgnęła przestraszona, a on leniwie usiadł na kanapie, sapiąc przy tym głośno.

– Musisz mi wybaczyć, że nie odezwałem się po pliki – powiedział. – Sama rozumiesz, możliwości były średnie.

Ostrożnie, jakby był duchem czy zjawą, podeszła bliżej i przysiadła na brzegu zielonkawej pufy, odrapanej zapewne przez kota.

– Jesteś chory – powiedziała z przejęciem. – Co ci jest? Mogę jakoś pomóc?

Ale on jedynie machnął ręką, jakby jego stan nie był teraz ważny.

– Sprawdziłaś je – stwierdził. – Te pliki – dodał i Dolly przytknęła. Dexter zaśmiał się krótko po raz drugi, a potem zakaszlał, co wzbudziło w niej niepokój. – I co, jesteś zaskoczona?

– Bardziej przestraszona – wyjaśniła. – Pomogłam ci włamać się na serwer bazy The knights, wykraść dane. Gdy je zobaczyłam... – Zamilkła, przypominając sobie, jak przerażona wtedy była. – Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, w posiadaniu jakich informacji jesteśmy? One mogą uratować świat! – wybuchła w końcu pozwalając sobie na upust emocji. – Skąd je w ogóle wytrzasnąłeś?

Dexter wzruszył ramionami, jakby to nie było nic specjalnego.

– Skontaktował się ze mną taki koleś – zaczął tłumaczyć. – Musisz wiedzieć, że ja już wcześniej słyszałem o tych z The Knight. Chcieli mnie zwerbować do swoich kujonów, ale odmówiłem. Wkurzali mnie i to bardzo. Kilka razy próbowali mnie zhakować – zaśmiał, jakby to naprawdę było zabawne. – Jak ten koleś mi napisał, że chodzi o nich, o ich bazę, bez namysłu się zgodziłem. Oferował też spoko pieniądze. Pół od ręki, pół po robocie.

– Coś poszło nie tak – zgadła Dolly.

– Widzisz, ich serwery były naprawdę dobrze chronione, byłem pod wrażeniem. Wiedziałem, że sam sobie nie poradzę. Już na początku myślałem o tobie, o twojej pomocy, ale chciałem poczekać na rozwój sytuacji. Wiesz, najpierw musiałem napisać do The Knight i zgodzić się na pracę dla nich, a to nie było takie proste.

– Co?! – zdziwiła się porządnie. – Pracowałeś dla nich?

– Zrozum, nie będąc przy serwerze, nigdy nie zgrałbym plików. Musiałem się zgodzić na pracę dla nich, by znaleźć się w tajnej bazie przy serwerze. To były dość dziwne dni. Kilka razy mnie przenosili. Najpierw byłem w Nowym Jorku, potem gdzieś w Wyoming, a na koniec w Luizjanie.

Dolly zmarszczyła brwi. Przypomniała sobie jak spiker w telewizji informował, że stan Luizjana został odcięty od reszty kraju.

– I co tam robiłeś?

– Siedziałem i robiłem, co mi kazali. Gdy nadarzyła się okazja, wemknąłem się do serwerowni. Wiedziałem, że w momencie rozpoczęcia zgrywania danych, do których nie miałem notabene dostępu, mam tylko kilka minut, nim ktoś się zorientuje, co robię. Na początku myślałem, że poradzę sobie sam, ale zabezpieczenia okazały się trudne, a ja nie miałem przy sobie zbyt wiele, więc skontaktowałem się z tobą.

– Gdy przestałeś się odzywać, pomyślałam, że umarłeś – powiedziała, co wyraźnie rozbawiło Dextera.

– Było blisko – przyznał. – Przesłałem ci pliki i zacząłem uciekać. Wiedziałem, że muszę się zmywać i to szybko, ale oni już wiedzieli. To była duża baza, a ja nie znałem do końca jej rozkładu. Myślałem, że zmierzam ku wyjściu, ale znalazłem się w jakimś laboratorium. Oni zaczęli strzelać na oślep i... Oni badali tam tych... Tych od ich nieudanego eksperymentu. Uwolnili te potwory i... Zaraza się rozprzestrzeniła – wyjaśnił, wzruszając ramionami, jakby to nie była jego wina. – Zanim wydostałem się ze stanu, większość ludzi tam została zarażona.

– I ty też – stwierdziła Dolly w przerażeniu, zasłaniając usta dłonią.

Dexter przytknął niepewnie i podciągnął bluzkę. Na prawym boku widniała rana po postrzale, ciemna i śmierdząca, bo wdała się w nią zakażenie. Odchodziły od niej cienkie, czarne linie. Gdy fetor dotarł do nosa Dolly, zakaszlała i odwróciła głowę w stronę okna, a Dexter zakrył ranę.

– Co z nimi zrobiłaś? – zapytał. – Z danymi?

– Mam je przy sobie. Ja... część podałam znajomemu. Pewnie kojarzysz Blade'a – powiedziała i Dexter przytknął. – On chyba pracuje dla wojska. Powiedział mi czy jest operacja szafir, o którym mówili wojskowi w mojej strefie. Ostrzegł mnie, choć nie musiał.

– Co to ta operacja? – zapytał Dexter ciekawy.

– Mord na cywilach – wyjaśniła, zaciskając usta w wąską linię. – Wojsko przeraziło się tej zarazy i wzięło nogi za pas, a nie chcąc, by się rozprzestrzeniła, zaczęli wybijać ludzi. Moi rodzice zginęli, a ja... Miałam tylko informacje na temat tego rancza i uznałam, że nie mam innego wyjścia i muszę tu przyjechać. Nie znalazłam nic poza tym. Nie wiem, czym jest Nacja X ani gdzie znajduje się Babilon. Co tu właściwie robisz? Też szukasz Nacji X?

– Och, nie, to mój dom rodzinny – wyjaśnił, co wprawiło Dolly w takie osłupienie, że aż zachłysnęła się powietrzem. – Uciekłem z niego, gdy miałem czternaście lat i zacząłem hakować. Przez te kilka lat byłem tu ze dwa razy. Gdy moi rodzice umarli, stał się moją własnością, ale nie miałem czasu ani ochoty, żeby o niego dbać.

– A Nacja X? – zapytała. – Myślałam, że tutaj?

– Och, nie bądź śmieszna – powiedział. – I co mieliby tutaj robić? Krowy hodować? – zażartował, ale Dolly nie było do śmiechu. – Nacja X to tajna organizacja, która powstała w kontrataku do The Knights. Wiem o niej bardzo dużo, bo mój ojciec był jednym z jej założycieli.

Teraz Dexter całkowicie odbiegał od wyobrażeń Dolly na jego temat. Nawet przez sekundę by jej nie przeszło coś takiego. Bardziej była skłonna uwierzyć, że rodzice Dextera byli jakimś poważanymi ludźmi, a on był po prostu zbuntowanym dzieciakiem, który wybił się z rodzinnego reżimu.

– Mój ojciec i jego przyjaciele... Oni pracowali dla the knights.

– Co? – zdziwiła się. – O czym ty gadasz?

– To było jeszcze na początku, gdy the knight nazywali się gwiazdą północy – tłumaczył. Odłączyli się od nich i stworzyli własną nację. Gdy uciekłem z domu, śledziłem ich poczynania. Czasami śledziłem ojca. Gdy umarł, kontaktowałem się z Nacją X i anonimowo im pomagałem. Poprosiłem ich, by wysłali ci paczkę i przekazali odpowiednie dane, gdy nadejdzie pora. Liczyłem, że kiedyś tutaj przyjdziesz i może, przy odrobinie szczęścia, się poznamy. Nie patrz tak na mnie, Enigma – dodał szybko. – Nie wiem, gdzie dokładnie znajduje się Nacja X. Znam tylko orientacyjną lokalizację niedaleko parku stanowego Burr Oak. Na pewno ci pomogą.

– A co z tobą? – zapytała.

– Rozważałem, no wiesz... – powiedział, przykładając pistolet do skroni. – Dla mnie i tak już nie ma ratunku. Chwilowo nie ma lekarstwa na tego wirusa. Chyba już wiesz, jakie skutki ze sobą niesie.

Dolly przytknęła, przypominając sobie mężczyznę goniącego kobietę na ulicy przed jej domem.

– Uważaj na siebie. To przenosi się przez krew.

– Ja nie rozumiem – powiedziała, czym tylko go zaskoczyła. – Musiałeś poprosić Nację X, by wysłali paczkę z pistoletem, jeszcze zanim podjąłeś próbę włamania się na serwer, a to oznacza, że, tak czy siak, by do mnie dotarła. Chciałeś mnie ostrzec, powiedzieć o tym miejscu, o Nacji X. Dlaczego? I skąd wiedziałeś, gdzie mieszkam?

Dexter uśmiechnął się pod nosem. Wyglądał na bardzo zadowolonego, że Dolly doszła do takich wniosków. Ją przerażały jej własne myśli. Wcześniej nie pomyślała, że Dexter mógłby mieć ukryte intencje w wysłaniu jej paczki, ale teraz... Teraz była tym wręcz przytłoczona. W napięciu oczekiwała na odpowiedź. Dłoń, w której nadal trzymała colta, była teraz spocona i czuła, że broń lada moment się z niej wyślizgnie.

– Chyba byłem ci to winien – powiedział w końcu, co Dolly uznała za niezbyt satysfakcjonującą odpowiedź. – Pewnie mnie za chwilę znienawidzisz, ale ja robiłem często wiele złych rzeczy, by przeżyć. Czasami dla żartu hakowałem jakieś firmy, jak tego mercedesa, ale potrzebowałem pieniędzy do życia i niektórzy ludzie je oferowali. Dobrze wiesz, że po tamtej stronie kręcą się różne typy.

– Co chcesz przez to powiedzieć? – zapytała, teraz już cała drżąc, choć nie wiedziała, dlaczego.

– Pracowałem przez pewien czas dla ludzi, którzy porwali twoją siostrę – wyjaśnił i łzy momentalnie stanęły Dolly w oczach, a ręka w odruchu zacisnęła się na broni. – Stąd miałem nagranie. Myślałem, że skojarzysz, co robiłem po tym, jak je dostałaś.

Dolly milczała, czując, że gula w gardle i tak nie pozwoliłaby jej na powiedzenie czegokolwiek. Palec wskazujący niebezpiecznie jej drgał, przesuwając się w stronę spustu. W pierwotnym odruchu furii chciała wstać i wystrzelić w Dextera cały magazynek, ale wiedziała, że wyrządziłaby mu tym tylko przysługę.

– Ja sprawiałem, żeby policja szybko traciła tropy po porwanych dziewczynach – ciągnął, gdy Dolly milczała. – Podstawiałem fałszywe, usuwałem nagrania z kamer monitoringu, tworzyłem fałszywe paszporty, by mogli je wywieść z kraju. Nie jestem z tego dumny, ale byłem wtedy pozbawionym uczuć dzieciakiem. Nie liczę, że mi wybaczysz. W ogóle tego nie chcę.

Dolly wstała tak gwałtownie, że Dexter aż się wystraszył, że dziewczyna rzuci się na niego z gołymi pięściami, ale zamiast tego Dolly podeszła do komody i w gwałtownym ruchu zrzuciła z niej wszystkie rzeczy. Dexter nie wyglądał na złego, że rozwaliła mu część rzeczy. Wręcz się cieszył, że to nie na nim wyładowuje swoją złość.

– Ty mały, wstrętny śmieciu! – wykrzyknęła w jego kierunku. – Wiesz, ilu rodzinom zniszczyłeś życia?! Wiesz, ile kobiet i nastolatek przez ciebie zginęło i bóg wie, co jeszcze?! – wydarła się. – Miałam cię za żartownisia dobrego w swojej profesji, a okazałeś się zwykłym śmieciem! Przez chwilę było mi cię żal, że zostałeś zarażony, ale teraz cieszę się, że umrzesz!

Dolly opadła na fotel przy regale i opierając głowę o ręce, zaczęła płakać. Dexter postanowił się nie odzywać i dać jej czas, by się uspokoiła. Jej słowa niewiele go obeszły. Wiedział, że źle zrobił, a rana na jego boku oraz zarażenie były pokutą za wszystkie złe uczynki.

– Chcę stąd iść – powiedziała w końcu.

– Nie trzymam cię – odparł. – Wiesz, dokąd się udać.

Dolly wstała gwałtownie i nie patrząc na Dextera, zarzuciła plecak na ramię, a colta ścisnęła mocniej.

– Gdyby przyszło ci do głowy, by wysłać to, co zdobyliśmy do swojego kolegi z wojska – powiedział jeszcze, gdy prawie zniknęła w przejściu – weź, proszę, pod uwagę, że oni mają tam szpiega. Nie jestem pewien, ale chyba nazywa się Black, czy jakoś tak i jest na jakieś wysokiej pozycji.

– Po co mi to mówisz? – zapytała, nie patrząc na niego.

– Bo ten cały Blade, może być Blackiem. Miej się na baczność.

– Do widzenia, Dexterze – pożegnała się.

– Żegnaj, Enigma – odparł. – To był zaszczyt cię poznać.

Dolly wyszła pośpiesznie, zatrzaskując za sobą drzwi i żwawym krokiem ruszyła do auta, ocierając po drodze łzy. Było jej przykro, bo człowiek, którego uważała za autorytet okazał się kimś, kto nigdy na niego nie zasługiwał. Pędząc przez pole nie wiele ją obchodziło, kiedy i czy Dexter w ogóle odważy się zabić. Miała jedynie nadzieję, że szybko rozważy ten problem moralny, bo nie mogłaby w nocy spać, wiedząc, że ktoś taki jak on istnieje na tej samej planecie, co ona.

* * *

Bloom odetchnęła głęboko, ścierając pot z brudnej twarzy i ostrożnie upiła kilka łyków wody, starając się, by nie rozlać za dużo. To była jej ostatnia butelka, a nie wiedziała, kiedy nadarzy się okazja, by zdobyć nowy zapas. Musiała sobie dawkować resztki, choć chęć wypicia wszystkie duszkiem i ugaszenie uporczywego pragnienia była silna. Jeszcze raz, przestraszona, że ktoś ją obserwuje, rozejrzała się wokół, ale wyglądało na to, że była sama.

– Sama jak palec – szepnęła i kilka niechcianych łez zmoczyło jej policzki. Widok martwego brata co jakiś czas stawał jej przed oczami, boleśnie przypominając o stracie, którą poniosła kilka dni temu. Jeszcze się nie przyzwyczaiła do myśli, że wszystkie bliskie jej osoby nie żyły, pozostawiły ją na pastwę losu samą i bezbronną. Bloom naprawdę nie wiedziała, jakim cudem udało jej się przeżyć w pojedynkę tyle dni.

Ocknęła się brudna i zraniona, gdy walki już ustały. Gdy zaczęto bombardować lotnisko, a samoloty ratownicze odjechały bez niej, uciekła. Teraz nie wiedziała, gdzie była. Trzymała się bocznych ulic oraz lasów. Przez chwilę podróżowała samochodem, potem trochę rowerem i teraz znów pieszo. Nie miała mapy, nie wiedziała, gdzie była. Zdarzało się, że napotykała na swojej drodze ludzi, a ci niezbyt uprzejmie lub z wyraźnym współczuciem informowali ją o jej aktualnym położeniu, ale Bloom nie znała tych rejonów.

Kiedyś była w Miami na wakacjach, ale była wtedy dzieckiem i niewiele pamiętała z tej podróży, więc nawet, jakby znalazła się znów na Florydzie, czułaby się tam równie zagubiona, co teraz. Gdy ona i Luke mieli dwanaście lat, rodzice zabrali ich na wycieczkę do Wielkiego Kanionu. Spędzili w lesie pod namiotami kilka dni, ale to też było dawno. Zresztą, Kolorado wydawało się teraz tak odległe, jak Floryda.

Tak naprawdę Bloom nie chciała oddalać się od Atlanty tak bardzo, jak to zrobiła, ale skala zniszczeń miasta nie pozwoliły jej na to, a gdy znalazła się na obrzeżach, zaczęła zauważać, że ludziom, którym udało się przeżyć, odbija. Niektórym gorączka nie pozwalała się podnieść. Mamrocząc pod nosami, majaczyli o dziwnych rzeczach. Czasami ponad ich ubrania wyrastała czarne żyły, a oczy im czerwieniały, jakby dopadło ich wyjątkowo złośliwe zapalenie spojówki.

Raz Bloom była świadkiem, jak jakaś kobieta rzuciła się na dwa razy większego od siebie mężczyznę i powaliła go bez problemu. To, co najbardziej ją zdziwiło, był fakt, że kobieta zaczęła gryźć, drapać i wściekle atakować mężczyznę, aż go zabiła. Gdy zobaczyła Bloom, rzuciła się i na nią, ale ta wsiadła do samochodu i z spiskiem opon odjechała. Widziała podobne sytuacje kilka razy i Bloom nie do końca rozumiała, co się działo, ale unikała ludzi za wszelką cenę, nie chcąc stać się ofiarą jakiejś choroby.

Gdyby miała być szczera, tęskniła za Grimmem. Była trochę na niego zła, że jej nie szukał, nie chciał ocalić. Z drugiej strony nie miała pewności, czy tego nie robił, więc szybko złość na niego przeistaczała się w złość na samą siebie za tak bezsensowne i bezprecedensowe myślenie.

Po chwili, gdy trochę odsapnęła, wstała i ruszyła przed siebie pustą drogą, aż w końcu wyrosło przed nią niewielkie miasto i Bloom mocniej zabiło serce w piersi w nadziei, że może znajdzie trochę wody albo czegoś do picia. Nie pogardziłaby puszką coli czy nawet energetykiem. Żołądek ściskał się jej z głodu na myśl, że może niedługo zje coś w miarę względnego.

Dotarła do miasta i natychmiast zaczęła rozglądać się za sklepem albo jakimś barem. Oczy i uszy miała szeroko otwarte. Wypatrywała na zakrętach obcych sylwetek oraz nasłuchiwała, czy nie jedzie samochód. Wpatrywała się w okna mieszkań, licząc, że ujrzy tam jakieś twarze. Cokolwiek, świadczące, że miasto nie zostało opuszczone.

W końcu znalazła stary, obskurny bar i weszła do środka ostrożnie, bo drzwi były otwarte. W środku panowała rozgardiasz, jakby ktoś stoczył tam niezłą bójkę. Widziała nawet kilka dziur po kulach. Chciała się wycofać, ale głód i pragnienie były silniejsze, więc drżąc cała weszła za bar i przejrzała półki oraz lodówki. Gdy nic nie znalazła, przeszła na tył, do niewielkiej kuchni i w końcu ujrzała kilka butelek wody. Natychmiast do niej doskoczyła, by chwycić pierwszą lepszą i wypić tyle, ile zapragnęła dusza. Oblała się cała przy okazji, ale niewiele ją to obeszło. Tak wiele dni spędziła o suchym pysku. Coś jej się w końcu należało.

Spakowała tyle, ile mogła do plecaka, a resztę zostawiła. Rozejrzała się jeszcze i znalazła trochę suszonej wołowiny oraz paczki chipsów, które zjadła natychmiast, choć nie był to posiłek najwyższych lotów. Zdążyła już zatęsknić za obiadami mamy czy pizzą z jej ulubionego lokalu, nie wspominając o lekko mdłej fasoli serwowanej przez żołnierzy w stołówce.

Opuściła bar, by szukać dalej. Nadal była głodna i zadowoliłaby się nawet puszką psiego żarcia. Przed oczami mignął jej szyld sklepu i uradowana rzuciła się w tamtą stronę, gdy usłyszała za plecami przeraźliwe wycie, przypominające trochę warczenie.

Obróciła się i zobaczyła stwora, który kiedyś mógł być kobietą, bo teraz na pewno już nią nie był. Jej twarz była zdeformowane, pokryta czarnymi liniami. Z dekoltu odpadł jej kawałek skóry, jakby ulegała rozkładowi. Krwawiła z oczu i nosa, a wyraz jej oczu w niczym nie przypominał spojrzenia zdrowego człowieka. Stwór warknął raz jeszcze i rzucił się na Bloom.

Krzyknęła przestraszona i w te pędy pobiegła do wcześniej wypatrzonego sklepu. Zatrzasnęła za sobą drzwi i w nagłym odruchu przewaliła szafkę, która stała obok, ryglując przejście. Na niewiele się to zdało. Przeszklone drzwi oraz szyby szybko zaczęły pękać, gdy stwór walił w nie pięściami dziko.

Bloom wzięła nogi za pas. Gdzieś musiało tu być przecież zaplecze, a w nim tylne wyjście. Nie pomyliła się. Znalazła kolejne drzwi, tym razem drewniane i je też zastawiła komodą. Na czas, bo ledwo to zrobiła, a usłyszała huk rozbijanej szyby, a wściekły stwór zaczął uderzać w drewnianą powłokę i Bloom wystraszyła się, że za chwilę drzwi wylecą z zawiasów.

Pobiegła dalej i znalazła wyjście. Pośpiesznie opuściła sklep, gwałtownie popychając metalowe drzwi. Ledwo się zamknęły, a Bloom spostrzegła, że ulica z tej strony też pełna była dziwnych stworów. Bloom naliczyła dwanaście, gdy nagle spojrzenia wszystkich utkwiły w niej i stwory rzuciły się na nią w szale oraz wściekłości.

Biegła, ile sił miała w nogach, krzycząc przy tym na cały głos, z nadzieją, że ktoś ją usłyszy i przybiegnie z pomocą. Oni, jakby nieumordowani wysiłkiem, zbliżali się coraz bardziej i Bloom była już pewna, że za chwilę ją dorwą, gdy nie wiadomo skąd rozbrzmiały strzały i kilku najbliższych stworów padło trupem.

Bloom rozejrzała się z nadzieją, ale nikogo nie dostrzegła. Zbierając w sobie resztki sił, przyśpieszyła. Chwilę później między nią, a stwory wcisnął się motocyklista. Choć nie miał kasku, nie miała czasu, by przyjrzeć się jego twarzy. Wystrzelił kilka pocisków z pistoletu, a potem spojrzał na nią wyraźnie zdenerwowany.

– Na co czekasz? Wsiadaj!

Bloom nie miała zamiaru tego kwestionować. Wskoczyła na siedzenie za jego plecami, a gdy motocykl ruszył, mocno objęła nieznajomego w pasie. Szybko spostrzegła, że z innych ulicy wyjeżdżają jeepy oraz kłady. Kto mógł, strzelał do stworów, ale szybko się od nich oddalali.

Bloom była tak przestraszona, że nie potrafiła powiedzieć nawet głupiego dziękuję. Oparła czoło o plecy mężczyzny i odetchnęła głośniej. Wiatr targał jej włosami, studząc rozgrzane z emocji policzki. Dopiero teraz zorientowała się, jak roztrzęsiona była, co nie umknęło uwadze nieznajomemu, który na krótką chwilę ścisnął jej dłonie, jakby chciał powiedzieć, że nic już jej nie groziło.

* * *

Gdy się zatrzymali, Bloom nadal nie wiedziała, gdzie była. Zsunęła się z motoru i zaniepokojona rozejrzała się po kobietach i mężczyznach różnej rasy oraz narodowości, a na koniec jej spojrzenie wylądowało na motocykliście. Był zdecydowanie starszy od niej. Był też wyższy i bardziej postawny niż ona. Włosy oraz oczy miał ciemne, a skórę opaloną. Bloom zgadywała, że był Kolumbijczykiem albo Meksykaninem, ale nie mogła mieć pewności. Zgadzała się z tylko jedną swoją myślą. Nieznajomy był bardzo przystojny.

– Dziękuję – powiedziała, bo wydało jej się to na miejscu.

– Obserwowaliśmy cię, jak tam wchodziłaś – odparł. – Nie wiesz, że takie miasta są niebezpieczne do odwiedzania zwłaszcza w pojedynkę. Teraz, gdy zaraza się już rozprzestrzeniła, należy być bardziej uważnym.

– Nie sądziłam, że... – urwała nagle. Domyśliła się już, że coś złego panoszyło się po świecie, zarażając ludzi, ale dopiero dzisiaj poznała skalę i niebezpieczeństwo problemu. – Nie wiedziałam, że tam może być niebezpiecznie.

– Nie wiedziałaś? – powtórzył mężczyzna, wysoko unosząc gęste brwi. – Nie wiedziałaś, że coś zaraża ludzi i tworzy z nich takie potwory? Mam nadzieję, że żaden cię nie złapał ani nie dotknął. To chyba przenosi się przez krew – oznajmił. – Drobny kontakt wystarczy, byś się zaraziła.

– Nic mi nie jest – zapewniła, siląc się na spokój w głosie, a kątem oka zerkając na broń, jaką dysponowali. Mężczyzna zauważył jej przelotne spojrzenie i szybko powiedział:

– Póki nie jesteś zarażona, nic ci nie zrobimy.

– Nie jestem – powtórzyła. – Ostatnie dni spędziłam sama. Rzadko zaglądałam do miast. Nie wiedziałam, że problem osiągnął taką skalę. Jeszcze raz dziękuję za pomoc, ale już sobie pójdę.

Szybko chciała go wyminąć, ale mężczyzna złapał ją za łokieć i obrócił ku sobie.

– Niebezpieczne jest życie w pojedynkę – odparł, patrząc jej prosto w oczy. Jego władcza mina ją sparaliżowała. – Chodź z nami – zaoferował. – Jestem Alvaro – przedstawił się. – Rządzę Nacją X. Pewnie o nas nie słyszałaś, ale zapewniamy bezpieczne schronienie, jedzenie oraz pomoc medyczną. Od wielu lat przygotowywaliśmy się na ten dzień.

– Na ten dzień? – powtórzyła, nie rozumiejąc.

– Na koniec świata – wyjaśnił, co ją rozbawiło. – Nie daj się prosić. Musimy trzymać się razem, by przeżyć.

– W pojedynkę też daje sobie radę – odparła.

– Na razie – odezwał się ktoś za plecami Alvaro. – Ale co zrobisz za kilka dni, gdy ludzi będzie coraz mniej? Co zrobisz bez broni, gdy cię zaatakują? Skoczysz na nich z nożem? Zarazisz się. Uciekniesz? Nie dasz rady na nogach. Są za szybcy. Chodź z nami, nie pożałujesz. Nie chcemy cię skrzywdzić.

Bloom patrzyła na nich nieufnie. Na koniec spojrzała w ciemne oczy Alvaro i trochę się ich przeraziła. Były duże, o intensywnym odcieniu brązu, który wzbudzał w niej lęk.

– Ale jak będę chciała odejść, pozwolicie mi? – zapytała.

– Tylko nie licz na żadne imprezy pożegnalne – zażartował Alvaro, w końcu ją puszczając i Bloom cofnęła się o krok. – Jak ci na imię?

– Bloom – odpowiedziała.

– W takim razie, Bloom, usiądź w Jeepie z Sandrą – wskazał na kobietę o czarnej jak czekolada skórze i krótkich włosach – i jedźmy. Jestem pewien, że spodoba ci się w Babilonie.

Bloom niepewnie wślizgnęła się do Jeepa i chwilę później cała grupa ruszyła. Alvaro jechał na przodzie na swoim motorze i Bloom zerkała ku niemu z niepewną miną, co nie umknęło uwadze jej nowej znajomej.

– Nie martw się – powiedziała Sandra. – On tylko wygląda na takiego strasznego. Póki się zachowujesz, nic ci nie zrobi.

– A jak nie będę się zachowywać? – zapytała.

– Nacja to społeczeństwo, które ma być ze sobą zżyte. Zaufanie to podstawa. Jeśli zaczynasz rozrabiać, nikt nie będzie słuchał twoich wyjaśnień. Niekiedy dostaje się karę. Wiesz, trzeba szorować kible albo robić coś nieprzyjemnego, ale jeśli zrobisz coś strasznego, mogą cię wywalić z Babilonu. Zobaczysz, że to dobre miejsce.

– Co to ten cały Babilon?

– Nasza siedziba. Alvaro na pewno wszystko ci opowie. On zawsze lubi rozmawiać z nowymi osadnikami i ich poznawać. Będzie chciał usłyszeć twoją historię.

Bloom ciężko przełknęła ślinę. Już teraz rozmowa z Alvaro wydało jej się strasznym doświadczeniem.

Wjechali w las i szybko asfaltową ulicę zastąpił piach oraz żwir. Następnie pojawiła się przed nimi wysoka, metalowa brama, od której odbiegał płot. Obok stała wartownicza wieża i gdy stojący tam człowiek dostrzegł zbliżającą się grupę, krzyknął, by bramę otworzono i wjechali do środka.

Bloom bardzo się zdziwiła widząc drewniane domki oraz ceglaną oborę, przy której pasły się kury oraz kaczki. Była pewna, że w momencie opuszczenia samochodu usłyszała muczenie krów, ale nigdzie ich nie dostrzegła. Dziwiło ją też, ile ludzi kręciło się wokół. Nie widziała dokładnie, gdzie kończyły się granice obozu, ale była przekonana, że był ogromny.

– Sandra pokaże ci co i jak – Alvaro zwrócił się do niej, a potem odszedł pośpiesznie i Bloom niepewnie poszła za Sandrą, która uśmiechała się do niej szeroko.

– Mamy dostęp do świeżej wody ze względu na system filtracyjny – wyjaśniła Sandra, gdy szły przed siebie. – Więc będziesz mogła się umyć. W tym domu jest stołówka – wskazała na jeden z największych drewnianych budynków, przed którym stał niedźwiedź wyrzeźbiony w drewnie. – A tam jest lekarz, gdybyś potrzebowała – dodała, pokazując na mniejszą chatką, przed którą rosły najróżniejsze kwiaty. – Domki mają pokoje kilkoosobowe, ale chwilowo będziesz mieszkać sama.

Wspięły się na werandę domu opatrzonego numerem dwanaście, a potem po drewnianych schodach na samą górę, na poddasze, gdzie stały dwie szafy, dwa łóżka oraz stół i kilka krzeseł. Całość wydała się Bloom dość przyjazna. Na łóżku leżało kilka poduszek oraz kołdra i koc, a na parapecie okna rósł kaktus. Była też lampka nocna oraz kilka książek.

– Mam nadzieję, że ci odpowiada – powiedziała Sandra. – Może niedługo nie będziesz już sama.

Ale Bloom odpowiadało, że miała cały pokój tylko dla siebie. Ostatnie, czego w tym momencie potrzebowała, to czyjeś towarzystwo.

– Jest w porządku – powiedziała.

– To się cieszę. Pójdę po jakieś rzeczy dla ciebie i będziesz mogła się umyć. Jaki rozmiar nosisz?

Sandra zniknęła na chwilę, a Bloom w tym czasie usiadła na jednym z łóżek i wyciągnęła butelkę z wodą, z której upiła kilka głębszych łyków, a potem schowała ją oraz inne fanty z miasta pod łóżkiem na wypadek, gdyby ktoś chciał przeszukiwać jej rzeczy. Gdy Sandra wróciła, Bloom wzięła gorący prysznic w łazience piętro niżej. Dostała ręcznik oraz środki higieniczne, bieliznę oraz ciemne jeansy i koszulkę z krótkim rękawem, na którą nałożyła zielonkawą bluzę.

Gdy Bloom skończyła się kąpać, Sandry nigdzie nie było, więc pozwoliła sobie położyć się na chwilę na łóżku. Bloom była tak zmęczona, że nawet kupa siana byłaby dla niej posłaniem godnym królowej, ale na miękkim i miłym materacu, czuła się jak w niebie. Nic więc dziwnego, że zasnęła. Był to jej pierwszy dłuższy odpoczynek od kilku dni. Gdy usłyszała swoje imię, była tym faktem tak zdziwiona, że się wystraszyła i krzyknęła.

– To tylko ja – powiedziała Sandra, podnosząc ręce. Bloom rozejrzała się wokół, przypominając sobie, gdzie była. – Wszystko w porządku? Byłam tu wcześniej, ale tak twardo spałaś, że nie dało się ciebie obudzić.

– Ja... Chyba tego potrzebowałam – powiedziała Bloom, czując dziwny rodzaj energii buszujący w jej ciele oraz trzeźwość umysłu.

– Chodź, Alvaro chce z tobą porozmawiać.

Bloom przytknęła. Założyła swoje stare trampki i poszła za Sandrą. Na dworze panował już mrok i nie za wiele osób kręciło się na zewnątrz. W niektórych domach paliły się światła, ale większość stała w ciemności, nie zwracając na siebie uwagi. Bloom rozglądała się wokół, pragnąc dostrzec jakieś nowe szczegóły, które wcześniej jej umknęły, ale nie za wiele widziała. W końcu obie dotarły do domku opatrzonego numerem jeden i Sandra otworzyła przed nią drzwi.

Ten domek prezentował się inaczej. W jej były tylko korytarze i drzwi prowadzące do pokoi, a tutaj znajdowała się niewielka kuchnia oraz salon z kominkiem i biblioteczką. Gdy weszła do środka, Sandra zamknęła drzwi i sobie poszła, a Bloom, wabiona pysznymi zapachami, nieśmiało weszła do kuchni.

Trochę ją zdziwił nakryty stół oraz gotujący Alvaro. Nie wiedziała, co powiedzieć, więc po prostu stała i milczała, aż w końcu mężczyzna zorientował się, że nie był sam i spojrzał na nią swoimi dużymi, ciemnymi oczami, które nadal wzbudzały w Bloom lęk.

– Usiądź – powiedział, głową wskazując na stół. – Zaraz będzie gotowe.

Bloom nie miała ochoty, by się sprzeczać, więc po prostu usiadła. Była tak głodna, że żołądek burczał jej z głodu od tych wszystkich zapachów. Ślinka napłynęła jej do ust, gdy na stole przed nią wylądowały ugotowane ziemniaki oraz uduszone mięso w jakimś sosie. Dawno nie wiedziała tak porządnego posiłku.

– No jedz – powiedział. – Samym patrzeniem się nie najesz.

Choć Bloom z początku się wahała, w końcu uległa i zabrała się za posiłek. Przez pierwsze minuty oboje milczeli. Ona głównie dlatego, że cały czas miała usta pełne jedzenia, a on, bo czekał, aż jego nowa podopieczna przegoni pierwszą falę głodu.

– Dawno nie jadłaś – zauważył i ona przytknęła z niechęcią. – Opowiesz mi coś o sobie? – zapytał. Bloom ciężko przełknęła kęs. Nie widziała potrzeby, by dzielić się z kimś swoją historią. Głównie dlatego, że wiedziała, że rozklei się jak beksa na wspomnienie brata.

– Muszę? – zapytała.

– Byłoby mi miło, gdybym wiedział, kogo przygarnął pod swój dach.

Bloom oblizała spierzchnięte usta. Alvaro mógł być przystojny, ale nadal nie podobał się jej wyraz jego oczu. Taki mroczny, jakby skrywał wiele tajemnic.

– Na imię mam Bloom – powiedziała, choć on już to wiedział. – Urodziłam się w Atlancie i tam też się wychowałam. – Spojrzała na niego, ale Alvaro nie dał po sobie poznać, że zaskoczyło go jej pochodzenie. – Mieszkałam tam z matmą i tatą oraz bratem bliźniakiem.

– Co się z nimi stało? – zapytał spokojnie.

– Rodzice zginęli w nalocie bombowym – wydukała, a czując, że jej warga drży, mocniej zacisnęła na chwilę usta. – Po tym nalocie ludzie zaczęli zbierać się na lotnisku i ja z bratem też tam poszliśmy. W końcu pojawiło się wojsko i zrobiło tam tymczasową bazę. Przez kilka dni było tam cudownie. Mieliśmy dach nad głową, jakieś łóżka i jedzenie. Oni robili swoje i nie wchodzili nam w drogę, a my nie wchodziliśmy im.

Alvaro słuchał jej uważnie. Ledwo co tknął jedzenie. Głównie się jej przyglądał, jakby miał detektor w oczach i potrafił stwierdzić, czy jej opowieść była prawdziwa. Był tak w nią zapatrzony, że Bloom czuła się tym skrępowana i co jakiś czas odwracała od niego wzrok, by rozejrzeć się po kuchni czy wyjrzeć za okno.

– Wszystko było w porządku, aż pewnego wieczoru nas zaatakowano – kontynuowała. – Mój brat zginął tamtej nocy i... – poczuła, że łzy napływają jej do oczu. – Nie zdążyłam wsiąść do samolotu ratunkowego, więc się stamtąd wydostałam i od tego czasu sobie wędruję. Ja... Nie miałam zbyt wiele kontaktu z ludźmi w ostatnich dniach. Wiedziałam, że niektórym odbija, ale nie sądziłam, że tamto miasto...

– Nie musisz się tłumaczyć – powiedział Alvaro. – Nie jestem na ciebie zły, że tam poszłaś. Chciałaś po prostu znaleźć coś do jedzenia.

– No właśnie – odparła szeptem i spuściła wzrok, by nie musieć na niego patrzeć.

– Wiesz, dokąd odleciały te samoloty? – zapytał.

– Nie mam pojęcia – odpowiedziała. – Pewnie do jakieś bazy, ale co ja tam mogę wiedzieć.

– Najwyraźniej dużo, skoro udało ci się przeżyć tyle dni w pojedynkę – odparł, ale Bloom uznała to za marne pocieszenie. Uśmiechnęła się do niego smutno. – Nacja X jest jak rodzina. Może niedługo się o tym przekonasz, gdy zdobędziesz nowych przyjaciół. My naprawdę nie chcemy dla ciebie źle, Bloom.

Stwierdziła, że jej imię dziwnie brzmiało w jego ustach.

– Co to właściwie za miejsce? – zapytała nieśmiało.

– Zostało stworzone przez mojego ojca i jego przyjaciół. Z przykrością to przyznaję, ale pracowali kiedyś dla the knights. Odwrócili się od nich i stworzyli Nację X. Wierzyli, że któregoś dnia the knights rozpętają piekło i trzeba być na to przygotowanym. Poświecili wiele czasu oraz pieniędzy, by zbudować to miejsce. Niestety żaden z nich nie dożył dzisiejszego dnia. Jeden z nich miał syna, o ile dobrze pamiętam, ale ten był dość kłopotliwy. Uciekł z domu, gdy był dość młody i chyba go nie znaleźli – powiedział, a potem wzruszył ramionami, jakby niewiele go to obchodziło. – Więc rządzę tu tylko ja.

– I nikt nigdy nie przyczepił się, że zbudowano tutaj to? – dopytywała Bloom.

– Dlaczego miałby? – odparł Alvaro. – To prywatny teren. Z biegiem lat mój ojciec oraz jego przyjaciele kupowali kolejne fragmenty lasu i tak powiększała się ta działka aż do obecnych rozmiarów. Mamy tutaj panele słoneczne oraz małą elektrownię wiatrową. Pompy filtracyjne dostarczają nam wodę zdatną do picia. Hodujemy własne zwierzęta oraz sadzimy rośliny. Jesteśmy samowystarczalni. Mamy broń oraz sporo zapasów.

– Mam uwierzyć, że wszystko to powstało za sprawą czwórki ludzi?

– Możesz, nie musisz – odpowiedział. – Mój ojciec i jego przyjaciele byli trochę świrnięci, ale znali się na tym, co ich interesowało, dlatego możemy tu żyć względnie bezpiecznie. Ci wszyscy ludzie są tutaj, bo im zaufali. Jeśli mogę być z tobą szczery, przez wiele lat byłem zły na ojca, że zajmuje się tym – wskazał ręką wokół siebie – zamiast, nie wiem, znaleźć normalna pracę, opiekować się mną i mamą. Ale teraz jestem mu ogromnie wdzięczny. Gdyby nie on, nie wiedziałbym, jak przetrwać.

– I tak brzmi to dla mnie nierealistycznie – odparła, ale Alvaro nie wydał się tym przejęty.

– Wystarczy, że będziesz się zachowywać, Bloom. Każda z osób tutaj ma jakieś zajęcie i ty też musisz sobie jakieś znaleźć, jeśli chcesz w Babilonie. Nie utrzymujemy darmozjadów. Sandra pomoże ci coś wybrać. Pamiętaj, że śniadanie jest podawane od szóstej do ósmej rano. Nie spóźnij się, bo będziesz głodować do obiadu.

– W porządku – powiedziała i wstała, czując, że to koniec tej fascynującej rozmowy. – Dziękuję za posiłek – dodała jeszcze i wyszła szybko, nie czekając na jego słowa. Na zewnątrz owiał ją ciepły wiatr. Gdy szła ku swojemu domkowi, obejrzała się za siebie i ujrzała Alvaro stojącego przy oknie i odprowadzającego ją wzrokiem. Nawet gdy leżała w łóżku, nie potrafiła się pozbyć spojrzenia jego mrocznych oczu na sobie.

Continue Reading

You'll Also Like

77K 4.5K 34
Czy może być coś bardziej nudnego niż podróż przez kosmiczną pustkę? Czy może być coś bardziej frustującego niż arogancki pasażer z kijem w...? Czy m...
24.7K 3K 132
Komiks nie jest mojego autorstwa, ja tylko tłumacze.
Plaga By Wera Guzenda

Science Fiction

106K 6K 39
Kiedy Plaga spustoszyła Ziemię, każdy musiał zadbać o siebie. Rodzina, przyjaciele, szkoła - To wszystko, co kiedyś było twoją codziennością, dziś pr...
3.6K 263 28
Trzecia odsłona i zarazem kontynuacja moich dwóch serii " Life Forever " i " Together For Eternity ". Po ostatnich wydarzeniach wszystko wróciło do n...