Rozdział 14

52 10 2
                                    

5 lipca 2016

Chociaż Williama ciągle bolały żebra, a lewo oko przykrywał biały plaster, w końcu pozwolono mu wyjść z łóżka. Doktor Grant przypilnowała, by dostał jak najlepszą opiekę i porcję lekarstw co kilkanaście godzin. Teraz szedł za porucznikiem Hamondem, ubrany w morowe spodnie, ciężkie buty i podkoszulek w zgniłozielonym odcieniu i z niedowierzaniem rozglądał się wokół.

Cały teren wokół lotniska, jak i lotnisko, zostały odgrodzone od świata. Po pasach startowych jeździły małe jeepy, w oddali było stanowisko dla śmigłowców. Dziesiątki podłużnych namiotów ustawiono w równych rzędach. Z jednych dochodziły kuszące zapachy obiadu, z drugich śmiechy lub rozmowy. Ubrani w mundury mężczyźni i kobiety nosili ciężkie skrzynie lub z karabinami w dłoniach patrolowali teren za siatką albo pilnowali ogólnego porządku.

– Więc zrobiliście tutaj bazę? – William odważył się zapytać.

– To tylko tymczasowe. Dopóki Doktor Grant prowadzi badania, a ja nie dostanę jasnych rozkazów z góry, jesteśmy skazani, by siedzieć tutaj – odparł Hamond sztywno.

– Co to za badania?

Porucznik zerknął na niego rozbawiony.

– Nie ma imienia, nie ma informacji.

– I tak byś mi nie powiedział, nawet gdybyś poznał moje imię.

Nagle Hamond zatrzymał się pod wpływem nonszalanckiego tonu Williama. Jego rozbawiona twarz w sekundę stała się pociągła i sroga. Dreszcz przebiegł po kręgosłupie Williama. Jego ręka drgnęła lekko, odruchowo chciał wziąć nogi za pas.

– Nie jesteśmy na ty, chłopcze – rzekł ponuro.

– Tak jest, sir!

Hamond jeszcze chwilę patrzył na niego spod przymrużonych oczu, a potem ponownie ruszył i William ostrożnie powlókł się za nim.

– Czy ludzie śpią na lotnisku? – zapytał z obawą, że Hamond ponownie się zdenerwuje.

– Część tak, część nie. Musieliśmy przeznaczyć parę terminali do celów militarnych.

William wymownie odpowiedział:

– Aha.

Przebiegł wzrokiem po żołnierzach, który w równym tempie wykonywali poranne ćwiczenia. Z zawiedzeniem stwierdził, że żaden z nich nie wyglądał jak jego ojciec. William miał szczerą nadzieję, że właśnie tutaj go znajdzie, ale... Czy gdyby jego ojciec naprawdę tutaj był, to czy nie zobaczyłby go zaraz po przebudzeniu?

William spojrzał na obrączkę matki, którą nosił na palcu prawej ręki. Doktor Grant znalazła ją w jego spodniach i była to ostania rzecz, która została mu matce. Nie umknęło to bystremu oku porucznika Hamonda.

– Miałeś narzeczoną? – zapytał.

– To mojej mamy – wyznał William. – Dała mi ją, zanim umarła. Mam przekazać tacie.

Hamond uniósł wysoko jedną brew.

– Myślisz, że twój ojciec żyje? – zapytał i William roześmiał się krótko.

– Jeśli on jest martwy, to my wszyscy też wkrótce będziemy.

Hamond dobrze zakodował sobie te słowa w głowie. William zaś uznał, że chyba za dużo powiedział. Jeszcze dobrze nikomu nie zaufał, zwłaszcza Hamondowi, który samym sposobem bycia i spojrzeniem potrafił go wystraszyć.

William postanowił ciągnąć rozmowę.

– Skoro nie znacie mojego imienia, to znaczy, że wasza baza danych nie oferuje informacji o mnie.

Apokalipsa. Czas zagłady [POPRAWKI]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz