Rozdział 10

67 14 3
                                    

William obudził się nagle poprzez drgnięcie i szybko usiadł. Zaniepokojony rozejrzał się wokół, ale nic szczególnego nie przykuło jego uwagi. W ostatnich dniach nie spał prawie wcale, dlatego kilkugodzinna drzemka zrobiła dla niego ogromne wrażenie. Czuł się wypoczęty.

Siedząca naprzeciw niego kobieta posłała mu lekki uśmiech.

– Śpij jeszcze. Nic się nie dzieje – powiedziała.

– Myślę, że się już wyspałem.

Wylądował na lotnisku wraz z tysiącami innych ludzi. Spał zwinięty w kłębek na podłodze. Plecak robił mu za poduszkę, drugi ściskał mocno. Nawet się nie przyznawał, że ma w jednym resztki ciastek i butelkę wody. Ludzie potrafili skoczyć sobie do gardeł, gdy zobaczyli chociaż kawałek czegoś do zjedzenia. Dlatego William trzymał się na uboczu, starając się nie zwracać na siebie uwagi.

Popatrzył po ludziach. Niektórzy też spali, a inni siedzieli sztywno na swoich miejscach. Terminal wypełniał lekki szmer rozmów, a z oddali dochodził płacz dziecka. W ostatnim czasie było to bardzo częste. Ludzie ciągle odreagowywali skutki koszmarnej nocy. Niektórzy, głównie kobiety i dzieci, wybuchali niekontrolowanym płaczem, a mężczyźni lubili walić się po mordach.

Jak to w takich warunkach bywa, na każdym terminalu wyłoniło się po jednym lub dwóch liderach, którzy próbowali załagodzić wszelkie spory i konflikty. Jedni byli mili, inni rządzili tylko dlatego, że reszta bała się im sprzeciwić.

William przyszedł na lotnisko z nadzieją, że spotka tutaj wojsko i nie tylko on o tym pomyślał, bo kilka godzin po bombardowaniu budynek wypełniało coraz więcej ludzi, a po wojsku nie było ani śladu. Był to czwarty dzień po pamiętnej nocy, a wieżowce w mieście nadal wypluwały z siebie kłęby czarnego dymu, chociaż jeszcze wczoraj ogromne samoloty przelatywały nad nimi, wyrzucając hektolitry wody.

William wstał, a kobieta zapytała:

– Dokąd idziesz?

– Przed siebie. Muszę znaleźć ojca.

– Zostań – powiedziała łagodnie. – Tam nic nie ma. Jeśli twój ojciec był wtedy w mieście, prawdopodobnie nie żyje.

William zacisnął mocniej szczękę i zassał ze złości policzki, uwydatniając sterczące kości. Kobieta wzdrygnęła się lekko.

– Mojego taty nie ma w Atlancie – rzekł sucho. – Jest wojskowym. Zabrali go i nie wiem, gdzie jest. – Nagle poczuł chęć rozpłakania się. – Tylko on mi został. Reszta mojej rodziny zginęła.

Kobieta uśmiechnęła się do niego smutno, a kiedy nic nie powiedziała, William odszedł sztywnym krokiem, odprowadzany przez nią wzrokiem. Dopiero po paru metrach odetchnął ciężko i już na pewniejszych nogach ruszył do przodu. Ludzie zerkali na niego jak na idiotę.

– Hej, dzieciaku!

William nie zareagował na wołanie.

– Ej no, młody!

Dopiero gdy ktoś chwycił go za ramię, zatrzymał się.

– Co? – zapytał, patrząc w oczy jednemu z liderów.

– Dokąd tak pędzisz? – zapytał mężczyzna.

– Przed siebie. Nie będę tutaj bezczynnie siedział.

Mężczyzna uśmiechnął się lekko najwyraźniej rozbawiony tą wypowiedzią.

– I tak nie ma, dokąd iść. Cud, że nie zbombardowali lotniska.

– Nie musieli tego robić, bo wiedzieli, że tutaj nikogo nie ma. Celowali w strefy i główną część miasta – odparł William bardzo ostro. – Teraz jesteśmy łatwym celem. Jeśli polecą kolejne bomby, spadną właśnie tutaj. Wolę iść przed siebie i szukać ojca niż kolejny raz przeżywać koszmar.

Apokalipsa. Czas zagłady [POPRAWKI]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz