Miałem już po dziurki w nosie siedzenia w tym koszmarnym pokoju. Z braku lepszego zajęcia zacząłem szkicować znak łabędzia, która był dziwnym i nowym dla mnie symbolem odkrytym w WM. Nie rysowałem za często, ale miałem do tego dryg. Nie wiem skąd się wziął i po kim miałem takie umiejętności, ale nie musiałem nawet za bardzo ćwiczyć. Około drugiej po południu podano mi obiad, a ja po raz kolejny sprawdziłem podany posiłek. Ponieważ dalej koszmarnie się nudziłem, a nudy nie mogłem znieść bardziej niż strachu, zacząłem przeglądać księgi znajdujące się w użyczonej mi sypialni. Natknąłem się na zbiór wierszy jakiejś nieznanej mi autorki z XIX wieku, która opisywała miłość w świecie magii. Byłem na tyle blisko śmierci przez nudę, że prawie napisałem wiersz miłosny dla Miony. Zorientowałem się jednak, że kolacja już na tyle blisko, więc po raz kolejny skorzystałem z usług ogromnej wanny i wypachnię się na romantyczny posiłek z tą wredną krową.
Założyłem najlepszy garnitur i starannie ułożyłem włosy. W lustrze dalej byłem tym samym Draco, którym byłem przez osiemnaście lat mojego życia, w środku byłem jednak zupełnie inną osobą.
Usłyszałem łomotanie w drzwi. Po raz kolejny jakiś nie widziany przeze mnie wcześniej osiłek pojawił się w progu mojej komnaty. Nie wiem skąd oni ich brali, ale na pewno nie było w nich żadnej miłości, ani jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Już sam ich wygląd był mocno nieprzyjemny, a co dopiero ich charakter- tak samo podły, jak mimika ich twarzy. Burknął coś pod nosem, że już czas i bez słowa zachęty, abym podążał za nim, wyszedł zostawiając otwarte drzwi. Przewróciłem oczami na ten elegancki sposób traktowania nowego członka miejsca, które dawało mi pracę i schronienie. Niech sobie Powell wsadzi w dupe te słodko-gorzkie wyrazy uznania w moją stronę, kiedy zamiast porządnego gwardzisty, który traktowałby mnie z należytym szacunkiem i kurtuazją (w końcu jestem po ich stronie czyż nie?), wysyła po mnie jakiegoś gburowatego kretyna.
Ostatecznie nie mogłem tam wiecznie stać- chociaż nie chciałem tez iść na tę kolację. Ruszyłem się z miejsca i podążyłem śladami mojego uroczego strażnika. Wnętrze WM było zarazem zimne i niezwykle luksusowe. Udekorowane z wielkim przepychem nie ociekało jednak złotem i brylantami- było chłodno wyrafinowane i to spowodowało, że poczułem się trochę jak we własnym domu. Co prawda po wojnie matka zaczęła urządzać Malfoy Manor na nowo- wszędzie wstawiała jakieś przyjemne dla oka pierdoly, aby wprowadzić trochę ciepła i przytulności do posiadłości, w której kiedyś liczyła się tylko porządna reprezentacja jej właścicieli. We mnie jednak obraz dworu Malfoyów był ciągle taki sam.
Minęliśmy obraz przedstawiający Doriana Powella- kiedy się w końcu spotkam? Skręciliśmy w jeden z korytarzy, którego wcześniej nie zwiedzałem. Szliśmy chyba już trzecią dobę, kiedy w końcu, skręciliśmy po raz kolejny i w końcu moim oczom ukazały się ogromne marmurowe wrota, ozdobione popiersiami jakiś czarodziejów i wyrytymi nad ich głowami datami-, jak sądziłem-, narodzin i śmierci. Kim byli? Nie miałem pojęcia. Może członkami rodziny Powellow, a może jakimiś zasłużonymi w geście działań WM postaciami albo pomysłodawcami samej organizacji.
Ogromne drzwi zaczęły się otwierać. Mój wspaniały towarzyszysz burknął coś pod nosem po raz setny w trakcie naszej wędrówki i ostatecznie postanowił się oddalić. Najpierw jakiś zły brat Hagrida sprawdza czy nie mam przy sobie jakiś niepożądanych przedmiotów, a następnie krewny Filcha prowadzi mnie na kolacje. Nie wiedziałem, czy to mój umysł płata mi figle, czy umyślnie ktoś wybrał sobowtórów ludzi z Hogwartu do sprawowania posługi w tej paskudnej organizacji.
Przybrałem opanowany i zarazem chłodny wyraz twarzy. Lata obserwowania Snape'a nauczyły mnie jak chować moje prawdziwe emocje. Praktykę odbyłem podczas służenia Czarnemu Panu. Spokojnym, pewnym krokiem wszedłem w głąb ogromnego pomieszczenia. Po raz kolejny poczułem się jak w domu- jakkolwiek okropnie było tak myśleć o miejscu, w którym się znajdowałem. Wysokie pomieszczenie było skąpane w świetle okazałych żyrandoli wykonanych z czarnego metalu. Na marmurowej podłodze rozpościerał się czerwony dywan biegnący w stronę długiego stołu, przy którym spokojnie pomieściłoby się około trzydziestu osób- zapewne cała śmietanka WM omawiała tutaj swoje plany. Ten ważny dla naszego dzisiejszego spotkania mebel wykonany był z orzechowego drewna. Przy stole ustawiono ciemnobrązowe krzesła obite czerwonym pluszem. Na nim zaś rozstawiono zastawę na dzisiejsza kolacje- złote talerze, sztućce i puchary w akompaniamencie kryształowych kielichów i ogromnych metalowych świeczników ze złotymi świecami wetkniętymi w nie. Jedna z marmurowych ścian miała wbudowany ogromny, czarny kominek, w którym tlił się ogień. Na drugiej zaś wisiały niebotycznych rozmiarów portrety- jeden z nich przedstawiał Cynthie ubrana w elegancka suknię, drugi z kolei Doriana Powella, który przyodziany w czarną pelerynę przypominał mi trochę Snape'a chociaż brązowe oczy całkowicie przywoływały we mnie wspomnienie Miony.
VOUS LISEZ
EnemiesOfLove[Dramione]
FanfictionTo co nas nie zabije, to nas wzmocni... Wojna się skończyła. Voldemort nie żyje. Śmierciożercy już względnie nie szkodliwi. Czy teraz dobro ma szanse się odrodzić? Jesień. Czarodzieje wracają do magicznie odbudowanej szkoły. Nowy dyrektor, paru nowy...
39- Teatr niewykfalifikowanych aktorów
Depuis le début