39- Teatr niewykfalifikowanych aktorów

Depuis le début
                                    

Miałem już po dziurki w nosie siedzenia w tym koszmarnym pokoju. Z braku lepszego zajęcia zacząłem szkicować znak łabędzia, która był dziwnym i nowym dla mnie symbolem odkrytym w WM. Nie rysowałem za często, ale miałem do tego dryg. Nie wiem skąd się wziął i po kim miałem takie umiejętności, ale nie musiałem nawet za bardzo ćwiczyć. Około drugiej po południu podano mi obiad, a ja po raz kolejny sprawdziłem podany posiłek. Ponieważ dalej koszmarnie się nudziłem, a nudy nie mogłem znieść bardziej niż strachu, zacząłem przeglądać księgi znajdujące się w użyczonej mi sypialni. Natknąłem się na zbiór wierszy jakiejś nieznanej mi autorki z XIX wieku, która opisywała miłość w świecie magii. Byłem na tyle blisko śmierci przez nudę, że prawie napisałem wiersz miłosny dla Miony. Zorientowałem się jednak, że kolacja już na tyle blisko, więc po raz kolejny skorzystałem z usług ogromnej wanny i wypachnię się na romantyczny posiłek z tą wredną krową.

Założyłem najlepszy garnitur i starannie ułożyłem włosy. W lustrze dalej byłem tym samym Draco, którym byłem przez osiemnaście lat mojego życia, w środku byłem jednak zupełnie inną osobą.

Usłyszałem łomotanie w drzwi. Po raz kolejny jakiś nie widziany przeze mnie wcześniej osiłek pojawił się w progu mojej komnaty. Nie wiem skąd oni ich brali, ale na pewno nie było w nich żadnej miłości, ani jakichkolwiek pozytywnych uczuć. Już sam ich wygląd był mocno nieprzyjemny, a co dopiero ich charakter- tak samo podły, jak mimika ich twarzy. Burknął coś pod nosem, że już czas i bez słowa zachęty, abym podążał za nim, wyszedł zostawiając otwarte drzwi. Przewróciłem oczami na ten elegancki sposób traktowania nowego członka miejsca, które dawało mi pracę i schronienie. Niech sobie Powell wsadzi w dupe te słodko-gorzkie wyrazy uznania w moją stronę, kiedy zamiast porządnego gwardzisty, który traktowałby mnie z należytym szacunkiem i kurtuazją (w końcu jestem po ich stronie czyż nie?), wysyła po mnie jakiegoś gburowatego kretyna.

Ostatecznie nie mogłem tam wiecznie stać- chociaż nie chciałem tez iść na tę kolację. Ruszyłem się z miejsca i podążyłem śladami mojego uroczego strażnika. Wnętrze WM było zarazem zimne i niezwykle luksusowe. Udekorowane z wielkim przepychem nie ociekało jednak złotem i brylantami- było chłodno wyrafinowane i to spowodowało, że poczułem się trochę jak we własnym domu. Co prawda po wojnie matka zaczęła urządzać Malfoy Manor na nowo- wszędzie wstawiała jakieś przyjemne dla oka pierdoly, aby wprowadzić trochę ciepła i przytulności do posiadłości, w której kiedyś liczyła się tylko porządna reprezentacja jej właścicieli. We mnie jednak obraz dworu Malfoyów był ciągle taki sam.

Minęliśmy obraz przedstawiający Doriana Powella- kiedy się w końcu spotkam? Skręciliśmy w jeden z korytarzy, którego wcześniej nie zwiedzałem. Szliśmy chyba już trzecią dobę, kiedy w końcu, skręciliśmy po raz kolejny i w końcu moim oczom ukazały się ogromne marmurowe wrota, ozdobione popiersiami jakiś czarodziejów i wyrytymi nad ich głowami datami-, jak sądziłem-, narodzin i śmierci. Kim byli? Nie miałem pojęcia. Może członkami rodziny Powellow, a może jakimiś zasłużonymi w geście działań WM postaciami albo pomysłodawcami samej organizacji.

Ogromne drzwi zaczęły się otwierać. Mój wspaniały towarzyszysz burknął coś pod nosem po raz setny w trakcie naszej wędrówki i ostatecznie postanowił się oddalić. Najpierw jakiś zły brat Hagrida sprawdza czy nie mam przy sobie jakiś niepożądanych przedmiotów, a następnie krewny Filcha prowadzi mnie na kolacje. Nie wiedziałem, czy to mój umysł płata mi figle, czy umyślnie ktoś wybrał sobowtórów ludzi z Hogwartu do sprawowania posługi w tej paskudnej organizacji.

Przybrałem opanowany i zarazem chłodny wyraz twarzy. Lata obserwowania Snape'a nauczyły mnie jak chować moje prawdziwe emocje. Praktykę odbyłem podczas służenia Czarnemu Panu. Spokojnym, pewnym krokiem wszedłem w głąb ogromnego pomieszczenia. Po raz kolejny poczułem się jak w domu- jakkolwiek okropnie było tak myśleć o miejscu, w którym się znajdowałem. Wysokie pomieszczenie było skąpane w świetle okazałych żyrandoli wykonanych z czarnego metalu. Na marmurowej podłodze rozpościerał się czerwony dywan biegnący w stronę długiego stołu, przy którym spokojnie pomieściłoby się około trzydziestu osób- zapewne cała śmietanka WM omawiała tutaj swoje plany. Ten ważny dla naszego dzisiejszego spotkania mebel wykonany był z orzechowego drewna. Przy stole ustawiono ciemnobrązowe krzesła obite czerwonym pluszem. Na nim zaś rozstawiono zastawę na dzisiejsza kolacje- złote talerze, sztućce i puchary w akompaniamencie kryształowych kielichów i ogromnych metalowych świeczników ze złotymi świecami wetkniętymi w nie. Jedna z marmurowych ścian miała wbudowany ogromny, czarny kominek, w którym tlił się ogień. Na drugiej zaś wisiały niebotycznych rozmiarów portrety- jeden z nich przedstawiał Cynthie ubrana w elegancka suknię, drugi z kolei Doriana Powella, który przyodziany w czarną pelerynę przypominał mi trochę Snape'a chociaż brązowe oczy całkowicie przywoływały we mnie wspomnienie Miony.

EnemiesOfLove[Dramione]Où les histoires vivent. Découvrez maintenant