18- Wszystko się kiedyś uda...

9K 465 351
                                    


    Cały tydzień po wyprawie do Gospody pod Świńskim Łbem, był dość spokojny, ale jak to mówią przed burzą zawsze jest cisza. Byliśmy czujni, na tamten moment tylko tyle mogliśmy zrobić. W poniedziałek, McGonagall ogłosiła koleżeńskie mecze w quidditchu. Jakimś cudem udało jej się zgarnąć zawodników, każdej drużyny, ostatnich siedmiu lat. Stwierdziła, że to może być edukacyjne wydarzenie dla młodszych uczniów. Oczywiście mecze odbywały się, według co rocznego porządku, a te w marcu miały odbyć się tylko towarzysko. Grać miały te osoby, które już w drużynie nie były. Okazało się, że wszystko już było ustalone i mecze odbędą się w przyszłym tygodniu, a zawodnicy wiedzą o tym już od jakiś trzech. Zaczęła czytać listę osób, które wezmą udział w rozgrywkach. Wszyscy byliśmy w szoku, gdy wyczytała Harry'ego. Chłopak tylko uśmiechnął się pod nosem i wzruszył ramionami. Stwierdził, że chciał nam zrobić niespodziankę. Zresztą zatkało mnie także, gdy usłyszałam nazwisko Dracona. Nie wspominał mi nic... Inna sprawa, że w czasie ostatnich tygodni mało rozmawialiśmy, ale chyba nikt się mi nie dziwił...

I tak każda drużyna zaczęła ćwiczyć już oficjalnie, a nie kryć się po kątach. Nasza reprezentacja prezentowała się następująco: szukający- Harry Potter, obrońca- Oliver Wood, pałkarze- George Weasley i Jimmy Peaks, (co Ginny skomentowała śmiechem), ścigający- Angelina Johnson, Katie Bell i Dean Thomas. Ginny nie grała tylko, dlatego, że nadal w była w drużynie.

Środa była dość wietrzna. Mówiąc dość, mam na myśli okropnie zimny wiatr, który jednak nie przeszkadzał na tyle, aby nie można było zorganizować treningów. Każdy z zespołów miał zagrać z każdym, a więc potrzeba było organizacji-, bo co z tego, że były to mecze towarzyskie, każdy liczył na jak najwięcej, nikt za to, nie chciał się ośmieszyć.


    Szłyśmy z Ginny w stronę trybun. Trzymałyśmy w rękach papierowe kubki z herbatą. Utrzymanie ich graniczyło z cudem. Miałam nos czerwony jak renifer Rudolf i marzyłam tylko o tym, aby usiąść. Trwał trening Ślizgonów, po którym to na boisko mieli wejść Gryfoni. Zajęłyśmy miejsce z Rudą. Oczywiście, coś takiego jak „łut szczęścia", w moim życiu nie istnieje, toteż, gdy podniosłam głowę dostrzegłam naprzeciwko siebie, Pansy Parkinson, siedzącą tuż przede mną, tylko, że na drugim końcu tych ogromnych trybun. Mierzyła mnie złowrogim wzrokiem. Byłam od niej mądrzejsza i znałam swoją wartość(a moim miernikiem nie był jakiś blondwłosy Ślizgon), uśmiechnęłam się, więc do niej słodko. Zacisnęła usta i z dumą odwróciła głową. Żałosna. Siedzący obok niej Blaise, pomachał nam energicznie. Odmachałyśmy jak marionetki, z wymuszonymi uśmiechami, które mówiły jedno- „ty też to widzisz?". Parkinson szturchnęła go w ramię i bezsłownie zapytała, o co chodzi. Wzruszył ramionami i wrócił do oglądania meczu.

Mój wzrok powędrował na boisko. Dostrzegłam Draco, który właśnie okrążył boisko, goniąc znicz. Chwycił go dumnie, cudem unikając zderzenia z ziemią. Popatrzył po trybunach. Pansy mu pomachała. Odmachał, ale nie jakoś specjalnie radośnie, ale no cóż, Malfoy to też nie mistrz wylewności. Potem jego wzrok spotkał mój. Uśmiechnął się do mnie i kiwnął głową.

„Gdy zobaczyłem, że tam jesteś, serce biło mi tak mocno, że nie wiedziałem, czy już oszalałem, czy to efekt gonitwy za zniczem. Teraz wiem, że moje serce biło tak mocno, bo byłaś tą jedyną, a ja wiedziałem to już wtedy. Podświadomie, ale to czułem." Takie słowa usłyszałam po latach...

- Zdaję się, że pani Malfoyowa zaraz zabije cię spojrzeniem.- Z otępienia wyrwał mnie głos Ginny. Ślizgoni coś omawiali.

- Przestałam na nią zwracać uwagę. Nie interesuję mnie ona, ani on...

EnemiesOfLove[Dramione]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz