Nie piszesz książki

736 79 37
                                    

Nie, nie będę tu przyczepiać się do nazywania wattpadowych prac książkami – jak pewnie zauważyliście, sama tego określenia wobec nich nie używam – bo to trochę osobna sprawa i poniekąd również kwestia gustu. Chcę się dzisiaj zastanowić nad tym, jak destrukcyjnie to słowo wpływa na nas jako twórców.

Już kiedyś o tym wspominałam, konkretnie w „Siedmiu grzechach głównych" – pierwszym z nich było właśnie narzucanie sobie z góry, że napiszemy książkę. Wtedy temat tylko liznęłam, ale po czasie uznałam, że dobrze by było do niego wrócić i nieco go rozwinąć, bo to w sumie ciekawa rzecz jest. Nie wiem też, jak to się ma do, nazwijmy to w ten sposób, pisarzy profesjonalnych, którzy mają na koncie już kilka wydanych powieści. Być może podchodzą oni do procesu tworzenia nieco inaczej, bo też patrzą na niego z innej perspektywy, no ale cóż... Jeśli kiedykolwiek kimś takim się stanę, na pewno dam Wam znać, jak to z tym jest, ale na ten moment nie mam kompetencji, by się w tej kwestii wypowiadać. No i oczywiście wszystko, co tu powiem, będzie na moim przykładzie, bo tak się składa, że jestem jedyną osobą, w którą mam wystarczająco duży wgląd.

Dlaczego więc ta nieszczęsna „książka" znalazła się na szczycie listy głównych grzechów twórców?

Przede wszystkim musimy zastanowić się nad tym, czym właściwie jest książka. Powiedzmy, że mówimy o książce papierowej, nie żadnym ebooku czy audiobooku. Jest to sklejony plik wypełnionych jakąś treścią kartek określonego formatu, oprawiony i posiadający numer ISBN. A jaką ma objętość? Zdarzało mi się przeglądać wymagania wydawnictw wypuszczających beletrystykę i nie spotkałam się jeszcze z wymaganiem od autora przesłania tekstu krótszego niż dziewięć arkuszy wydawniczych, ale przeważnie najbezpieczniej jest zakładać, że dolną granicą jest dziesięć arkuszy. Jeden arkusz wydawniczy = 40 000 znaków (tak, w Polsce objętość tekstu liczymy w znakach ze spacjami, wattpadowe liczenie go w słowach to system amerykański), w związku z czym bezpieczna strefa zaczyna się od 400 000 znaków. Dla zobrazowania, ile to tak „na oko" może być: jedna z moich prac ma na ten moment 115 stron w Wordzie, format A4, Times New Roman 12, marginesy i interlinia standardowe. Znaków ma nieco ponad 300 000, w związku z czym nie łapie się nawet na to absolutne minimum, choć oczywiście nie jest jeszcze dokończona. 

Nie oszukujmy się: pisanie to zajęcie wybitnie mozolne, monotonne i powolne. A, obiektywnie patrząc, żeby nasza praca miała jakiekolwiek szanse, by stać się książką w pełnym tego słowa znaczeniu, musimy napisać i wysłać kawał tekstu... Choć jeśli spojrzymy na książki już wydane, te 400 000 znaków to śmiesznie mało, bo rzadko kiedy wychodzą tak krótkie powieści. Jednak niezależnie od tego, jak ta minimalna długość wypada w zestawieniu z dostępnymi na rynku książkami, dziesięć arkuszy wydawniczych to w dalszym ciągu spory kawał tekstu. Tekstu, którego napisanie jest naszym zadaniem.

I jak temu podołać? Jak sprostać tak dużemu wyzwaniu, nie załamując się po drodze co kwadrans, że jeszcze tyle roboty przed nami, a idzie nam jak krew z nosa? Cóż, narzucanie sobie z góry, że to będzie książka, na pewno w tym nie pomaga. Hmm, gdybyśmy tylko mieli coś, co pozwoli nam rozbić jedno wielkie zadanie na szereg mniejszych, hmmmmmmm...

Tak, chodzi mi o rozdziały, a także o rozsądne ich planowanie. 

Szczerze? Przykład tej liczącej 115 stron pracy to zdecydowanie mój rekord i do tej pory nigdy nie udało mi się pociągnąć historii aż tak daleko, napisać takiej ilości tekstu w obrębie jednej opowieści. Odblokowałam się pod tym kątem dopiero wtedy, kiedy ogarnęłam swoim małym rozumkiem, że cholernie duży wpływ na to ma moje podejście i znalazłam – moim zdaniem – dość optymalny sposób na przeskoczenie tego, choć wymaga on pozbycia się pewnych schematów myślenia, które w sobie intuicyjnie utarliśmy, co nigdy nie jest łatwe ani przyjemne.

Nie piszesz książki. Nigdy nie mów, że to będzie książka, dopóki nie będziesz mieć całości przed sobą. Nie piszesz książki. Piszesz historię... Opisujesz jedną historię w formie ciągu powiązanych ze sobą opowieści, które dopiero po sklejeniu ze sobą mogą – potencjalnie – dać książkę. Piszesz powiązane ze sobą opowieści. Nie piszesz książki. Każda z tych powiązanych ze sobą opowieści jest w pewien sposób kontynuacją poprzedniej. To nie jest książka, póki nie masz wszystkich opowieści, które się na nią składają – dopiero wtedy możesz określać, co z tego wyszło.

Ot, taka mantra do powtarzania, która pozwoliła mi wyrwać się z tego błędnego koła „to będzie książka! – oesuuuuuu, to jest za duże, nie dam rady... – ale to będzie książka, książki są długie! – to jest za długie, już nie mam siły tego pisać". Ogólna nauka jest taka: liczy się tylko tu i teraz. Owszem, śmieszkowałam już, że potem wychodzą z tego takie kwiatki jak tragiczna śmierć jakiejś postaci w drugim rozdziale i jej magiczne, nieuzasadnione zmartwychwstanie na potrzeby jednej sceny w rozdziale szóstym... Nie o to tu jednak chodzi. Jeśli nie pamiętamy jakiegoś szczegółu, wracajmy do wcześniejszych fragmentów i takie duperele sprawdzajmy, bo to może wyjść tylko na plus. Kiedy piszemy, trzeba jednak skupiać się wyłącznie na tym, co piszemy w tej chwili. Wszelkie plany dotyczące fabuły dopracować jeszcze przed rozpoczęciem tworzenia samego tekstu, żeby w trakcie nie zawracać sobie tym głowy. A potem pisać, pisać rozdziały, historie, a nie książkę. Bez zawracania sobie głowy tym, co będzie później – od tego mamy nasz plan. Jeśli z jakiegoś powodu nie chcemy lub nie możemy pisać rozdziałami (tak jak ja w „Obsydianowych oczach" – pierwotny tekst nie ma żadnego podziału na rozdziały i jest po prostu piekielnie długim one shotem), piszmy scenami. Miejscami. Bohaterami. Czymkolwiek, wybierzmy sobie jakąś najbardziej dogodną dla nas jednostkę, która jest mniejsza niż „książka". 

Co zrobi Ci większą krzywdę, jeśli spadnie Ci na głowę: pięciokilogramowa bryła lodu czy opad dość drobnego gradu, który łącznie, gdyby pozbierać wszystkie spadające na Ciebie grudki do kupy, ważyłby pięć kilogramów? Analogicznie: bryłą lodu jest książka, gradem elementy, które się na nią składają i według których ją sobie dzielimy. Zresztą, porównanie do spadającej na łeb książki a pojedynczych kartek, które łącznie składają się na takie samo tomiszcze, byłoby chyba jeszcze trafniejsze.

Owszem, nie wykluczam, że są osoby, które potrafią wytrwać i faktycznie napisać coś gabarytów książki od początku zakładając, że to będzie książka. Kiedy jednak tak patrzę na Wattpada, wydaje mi się, że porywanie się na zbyt duże zadanie jest, tuż obok braku dopracowanego planu, najczęstszą przyczyną porzucania pracy – bo w pewnym momencie bardzo łatwo jest stwierdzić, że to ponad nasze siły. 

Traktowanie każdego rozdziału jako osobnej całości ma też jedną zaletę, której nie sposób nie zauważyć: pozwala uniknąć rozdziałów pustych, bez konkretnych treści, w których właściwie nic się nie dzieje, a także ułatwia dzielenie naszej opowieści na wątki. Jeśli ma to być osobna historia, coś musi się w niej wydarzyć i musi o czymś opowiadać, prawda? Jaki sens ma pisanie historii, która opowiada tylko o tym, że bohater jedzie pociągiem przez pole i rozmawia o pogodzie z jakąś randomową osobą, a żadna z tych rzeczy nie wnosi niczego ani do fabuły, ani do przedstawienia postaci, ani do pokazania całego tła wydarzeń? Spoiler: żaden. Nie mówię, że każdy rozdział ma mieć w sobie masę akcji, pościgi, wybuchy i tak dalej, takie spokojniejsze również są potrzebne, by zachować rytm opowieści (btw, chcielibyście jakoś w przyszłości notkę o rytmie i tempie historii?); chodzi o to, by każdy rozdział był po coś, miał jakiś cel, dawał historii czy bohaterom cokolwiek. Nie był pisany tak po prostu, dla samego pisania, żeby sztucznie przeciągnąć tekst. Lanie wody może i czasem jest wskazane – chociażby wtedy, gdy chcemy zbudować jakąś konkretną atmosferę sceny i nadać jej ciężaru, sprawić, by wydawała się nieznośnie napięta i pełna oczekiwania – ale na pewno nie można z tym przesadzać. Jeśli wylejemy na tekst zbyt dużą ilość wody, zamiast opowieści może nam wyjść jakieś bajoro, w którym tonie nasz pomysł. A pomysły mają to do siebie, że z natury są raczej kiepskimi pływakami.

Cóż, mam nadzieję, że moja paplanina wniosła coś do Waszego życia. Macie problem z porzucaniem swoich opowieści? Jeśli tak, jak myślicie: co jest tego główną przyczyną? Gdy zaczynacie pisać jakąś obszerniejszą historię, od razu zakładacie, że to będzie książka? A może ktoś z Was już ma podejście, które tu opisałam? Podzielcie się swoimi doświadczeniami :3

A tymczasem: do następnego, kalafiorki!

Oczami Azie: o WattpadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz