Czym jest pączek?

534 55 33
                                    

Pączek to pulchne ciastko drożdżowe smażone zwykle na głębokim oleju, często nadziewane i/lub podawane z cukrem pudrem, lukrem albo słodką polewą. Do pączków zaliczają się tradycyjne pączki polskie, berlinery, oponki angielskie, donuty, doughnut holes, lokma, gniazdka wiedeńskie, olliebollen, bomboloni, zeppole i wiele innych ich form z różnych stron świata. Początkowo pączki nie były potrawą słodką, ta ich wersja jest prawdopodobnie zapożyczeniem z kuchni arabskiej. Gdy pączki przeszły do kuchni polskiej, często przyrządzano je ze słoniną i dopiero w XVI wieku przyjęły taką formę, w jakiej znamy je dziś.

Dlaczego piszę o pączkach? Bo to właśnie pączki poniekąd zainspirowały mnie do tego wpisu. 

Ostatnio widziałam pewną... hm, dramę? dotyczącą pączków właśnie. Pod jednym opowiadaniem, którego akcja ma miejsce w USA, jeden z czytelników delikatnie zbulwersował się, że bohater zjadł pączka, a nie donuta. Bo przecież pączek i donut to nie to samo...

Cóż, dłuższą chwilę to zajęło, ale gdy ów czytelnik otrzymał słownikową definicję donuta, w której stało jak byk, że jest to rodzaj pączka, przyjął co prawda do wiadomości, że błędu rzeczowego tam nie ma, ale nadal trwał przy swoim (nicku pokazywać nie będę, żeby nie było, że kogoś obrażam):

Cóż, dłuższą chwilę to zajęło, ale gdy ów czytelnik otrzymał słownikową definicję donuta, w której stało jak byk, że jest to rodzaj pączka, przyjął co prawda do wiadomości, że błędu rzeczowego tam nie ma, ale nadal trwał przy swoim (nicku pokazywa...

Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.

Oczywiście warto nadmienić, że fakt zjedzenia pączka (czy też donuta) nie miał absolutnie żadnego znaczenia dla fabuły i niespecjalnie widzę sens w precyzowaniu rodzaju pączka, ale pomińmy tę kwestię, bo nie jest w tej chwili znacząca.

W tej dramie (dobra, na potrzeby wpisu będę nazywać to „dramą", ale nie wiem, czy w ogóle zasługuje na to miano) pojawiły się dwie... nie, trzy rzeczy, których wybitnie nie lubię i uważam za naprawdę paskudne. Nie ma tu sensu przytaczać całej rozmowy, gdyż ten skrót z niej w stu procentach wystarczy. Przejdźmy więc teraz do omówienia tych trzech brzydkich rzeczy, które się w tej „dramie" pojawiły, a z których – przynajmniej według mnie – tylko jedna jest względnie wybaczalna.

Rzecz pierwsza: przyczepianie się na siłę. Okej, dobrze jest wskazywać błędy, jeśli je widzimy, zwłaszcza gdy autor się o to nie pruje, przyjmuje nasze słowa na klatę i rusza poprawiać. Trzeba jednak pamiętać, żeby się w tym za bardzo nie zapędzić i nie wyszukiwać tych błędów na siłę – jeśli ich nie ma, to ich nie ma, więc nie bierzmy pierwszego z brzegu słowa czy przecinka, które rzuciły nam się w oczy, tylko po to, żeby się przypierdolić, tak dla zasady.

Jak coś: spokojnie, każdy ma prawo się pomylić. Przyczepienie się do czegoś bez potrzeby bardzo często jest jak najbardziej wybaczalne – tak też traktuję ową dyskusję nad istotą pączka – bo może wynikać ze zwyczajnej niewiedzy komentującego, nie zaś z chęci przyczepienia się dla samego przyczepienia się. Nikt z nas nie jest nieomylny i uznanie za błąd czegoś, co na pierwszy rzut oka wydaje nam się błędem, ale nim nie jest, to żadna zbrodnia. W końcu jesteśmy tylko ludźmi i nie musimy wiedzieć wszystkiego. Fakt, jeśli mamy choć cień wątpliwości co do błędności danej rzeczy, warto to sprawdzić, upewnić się, ale może to nam nawet nie przyjść do głowy, bo czasem możemy tego cienia wątpliwości nawet nie wychwycić. Jeśli jednak tego nie sprawdziliśmy i faktycznie nastąpiła tego typu pomyłka, możemy być praktycznie stuprocentowo pewni, że druga strona nas o tym powiadomi. I tym sposobem płynnie przechodzimy do kolejnego punktu...

Rzecz druga: upieranie się przy swoim nawet w momencie, gdy dostało się jasny dowód z wiarygodnego źródła, że jest się w błędzie. Bardzo często – tak jak było w tym przypadku – następuje wtedy zmiana frontu i dalsze bronienie swojej tezy, tylko tym razem z nieco innej strony.

Wiem, każdemu trudno jest przyznać się do błędu, bo to jednak jest swego rodzaju porażka. Tego typu działanie truje jednak obie strony – strona krytykowana dostaje, łagodnie mówiąc, pierdolca, bo już jej ręce opadają, gdy ma z czymś takim do czynienia, a strona krytykująca miota się rozpaczliwie, próbując (przynajmniej w swoim mniemaniu) nie wyjść na głupka, często z całkowicie odwrotnym skutkiem, zamiast po prostu, po ludzku, przyznać się do błędu, stwierdzić „ok, tym razem się pomyliłem, dzięki za uświadomienie". Fakt, że nie jesteśmy nieomylni, sprawia, że musimy liczyć się z krytyką nie tylko jako twórcy, ale też jako komentujący. I w obu przypadkach musimy nauczyć się ją przyjmować. 

Rzecz trzecia, o której gadałam już wiele razy i o której jeszcze wiele razy gadać będę: uznawanie czytelników za idiotów. Tak, Ty masz mózg, ale – kto by się spodziewał?! – inni też mają. Owszem, wśród czytelników każdej, absolutnie każdej pracy, czy to na blogu, Wattpadzie, czy też wydanej, zawsze prędzej czy później trafi się jakiś jeden, ciemny jak tabaka w rogu, któremu trzeba wszystko wykładać jak najprościej i jak najbardziej dosłownie, bo inaczej się biedactwo pogubi, ale nie należy zakładać, że będzie to większość i dostosowywać się do tego jednego ceramicznego naczynia, które nie czai.

Wciąż czepiając się przytoczonego na początku przykładu: synonimy służą do tego, by używać ich zamiennie. To, że jedna osoba nie rozumie jakiegoś określenia, nie gra żadnej roli – po prostu go nie zna, nie wie, że to synonim, nie chciało jej się sprawdzić, whatever. W takich przypadkach należy się martwić dopiero, gdy otrzymujemy więcej głosów, że jakieś słowo jest niezrozumiałe. Jeśli musimy się dostosowywać, dostosowujmy się, ale do większości, a nie do pojedynczego nieogara, bo finalnie możemy zupełnie zatracić i uprościć swój styl w imię całkowicie zbędnych poprawek, które mają na celu wyłącznie wyłożenie wszystkiego co mniej kumatym czytelnikom jak krowie na rowie.

Nie mówię tu absolutnie, że należy ignorować sugestie pojawiające się w komentarzach. Jeśli jednak ktoś pisze nam, że coś jest źle, a my nie jesteśmy stuprocentowo pewni co do słuszności lub niesłuszności tej wypowiedzi, zwyczajnie to weryfikujmy. Mamy Internet, a w nim nieograniczone wręcz zasoby wiedzy, w tym zasad języka, definicji słownikowych czy synonimów. Jeśli nie wiemy, czy mylimy się my, czy osoba komentująca, po prostu to sprawdźmy, choćby przy pomocy któregoś z internetowych słowników, ortograf.pl czy innego prosteprzecinki.pl – zajmie nam to zaledwie kilka sekund, a pozwoli oszczędzić zbędnej dyskusji i irytacji nią wywołanej.

Ten przykład, do którego się tak chamsko przyczepiłam, może i jest nieco absurdalny, ale w fajny sposób pokazuje mechanizm powstawania dram: jedna strona się myli, druga ją uświadamia i popiera to dowodem, a ta pierwsza w dalszym ciągu upiera się przy swoim i w ten sposób kończy się jakiekolwiek pole dla merytorycznej dyskusji, która ma szansę wnieść coś do krytykowanego tekstu/wypowiedzi.

Nauka na dziś: bądźmy świadomymi twórcami i świadomymi krytykującymi. Jeśli nie jesteśmy pewni naszej tezy – sprawdźmy ją. Jeśli tego nie zrobiliśmy, ale ktoś zrobił to za nas i udowodnił nam pomyłkę, nawet jeśli byliśmy całkowicie pewni swojej racji – przyjmijmy to na klatę. Każdy może się pomylić, zarówno autor, jak i komentujący. Sztuką jest przyznać się do błędu. Tego jednak trzeba się nauczyć, czego i sobie, i Wam z całego serduszka życzę.

Dla rozluźnienia: na koniec łapcie ten absolutnie przecudowny filmik, którym spamię ostatnio wszystkim, bo totalnie mnie urzekł xD

Do następnego, kalafiorki!

Oczami Azie: o WattpadzieOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz