Bolesny tekst boga

Start from the beginning
                                    

Urzędowy, który używamy w sytuacjach oficjalnych i jest zasadniczo przeciwieństwem potocznego; wszelkie formy potoczne i nacechowane emocjonalnie są w nim wykluczone, jest bardzo sztywny, bezosobowy.

Naukowy, czyli ten przeznaczony do wszelkiej maści artykułów czysto naukowych, rozpraw, referatów, prac dyplomowych, haseł encyklopedycznych i tak dalej, przepełniony specjalistycznym słownictwem i bezosobowymi formami.

Publicystyczny, czyli ten charakterystyczny styl typowy dla wszelkiej maści artykułów, którego nie da się jednoznacznie zdefiniować, ponieważ może zawierać w sobie pojedyncze elementy każdego z pozostałych.

Artystyczny, czyli... no, ten, którego używamy przy tworzeniu. Przeważnie w jakimś stopniu wyszukane słownictwo, ogólna estetyka, dużo wszelkiej maści środków stylistycznych – chyba nie muszę tłumaczyć dalej, znacie go doskonale.

Ogólna, niepisana zasada jest taka, że styl jest dobry, jeśli jest dostosowany do sytuacji komunikacyjnej, zaś reszta to raczej sprawy drugorzędne; nawet najpiękniej napisana wypowiedź nie będzie działać, jeśli po prostu nie pasuje do sytuacji. I... no właśnie, takie niedostosowanie występuje na obu tych blogach (nie we wszystkich notkach, ale zdecydowanej większości dotyczy ten problem) i boli mnie to jak wszyscy diabli. Mamy tam bowiem do czynienia z tekstami – w założeniu – czysto publicystycznymi, natomiast styl w nich wykorzystywany całkowicie zakwalifikowałabym jako artystyczny, wchodzący wręcz w rejony poetyckiego, przez co straszliwie topornie się to czyta, bo forma zupełnie nie gra z treścią, podczas gdy opowiadaniem napisanym w podobny sposób raczej bym nie pogardziła. Oczywiście sama nie jestem święta, bo przez długi czas pisałam w tym narzekajniku stylem do bólu wręcz potocznym (i oto mam kolejny powód, by przeredagować stare notki) i dopiero od niedawna skręcam w stronę bardziej publicystycznego, choć wciąż od form potocznych nie stronię. Tutaj więc biję się w pierś i mam nadzieję, że się choć trochę poprawiłam.

Druga rzecz, do której się przyczepię, to teza, z którą spotkałam się już w iluś tekstach na obu blogach, a którą uważam za... no, ujęłabym to jako „taką nie za bardzo". Wydaje mi się, że wiem mniej więcej, co autorka miała na myśli i jeśli mam rację, to po prostu ujęła jedną z dość podstawowych prawd związanych z tworzeniem dłuższych tekstów w raczej kiepski i mylący sposób, nieco ją przez to wypaczając, jeśli zaś tej racji nie mam... cóż, wtedy będę mogła stwierdzić, że ta teza jest cholernie szkodliwa. Posłużę się tu cytatem z jednego z wpisów na Tosterze: „(...) regularne, zawodowe pisanie do złudzenia przypomina popełnianie na samym sobie ekstrakcji zęba mądrości".

Podobne frazy przewijają się przez liczne wpisy na obu blogach, a ich sumaryczny przekaz jest prosty: może i zdarzają się momenty „lekkości pióra", ale poza tymi chwilami, jeśli tworzenie tekstu nie boli, to efekt finalny nie ma prawa być dobry. Rozważmy jednak teraz dwie możliwości, co właściwie może to znaczyć.

Zakładając, że autorce chodziło o to, o co wydaje mi się, że mogło jej chodzić: zgadzam się, choć ujęłabym to zupełnie inaczej. Chyba kiedyś już o tym wspominałam – chociaż za Chiny Ludowe nie mogę znaleźć tego tekstu; albo jestem ślepa, albo wstawiłam go gdzieś indziej, albo znalazł się w którejś z notek, których opublikowanie chodziło mi po głowie, ale ostatecznie je skasowałam. Tak czy siak, stwierdziłam wtedy, że kiedy porywamy się na jakiś dłuższy tekst, powiedzmy, pięćdziesiąt stron lub więcej, po drodze zdążymy go milion razy znienawidzić, będzie nam bokiem wychodził, będzie dla nas nudny, nieciekawy, brzydki, co kawałek będziemy mieli ochotę go skasować. Tak, właśnie tego należy się spodziewać i właśnie przez to rozumiem wspomniany na Tosterze ból pisania. 

Niestety jednak istnieje także druga droga interpretacji tych słów: jeśli coś przyszło lekko, to na bank jest złe, tylko tego nie widzisz. I właśnie przez to, że to ogólne przesłanie można zinterpretować na dwa tak różne sposoby, w ogóle postanowiłam poruszyć ten temat. Jeśli trafi tam ktoś, dla kogo ta druga interpretacja będzie pierwszą, która przyjdzie mu na myśl, to może się wkopać w błędne koło poprawiania; usiądzie przy jakimś swoim tekście, stwierdzi, że pisało się to za łatwo, więc na pewno coś tu jest nie tak i zacznie na siłę poprawiać tekst, który tych poprawek nie wymaga. Wtedy boleć będzie na pewno, ale efekt finalny będzie całkowitą ruletką, bo można będzie faktycznie podnieść poziom tekstu, ale równie dobrze da się go w ten sposób spartaczyć, szukając nieistniejącej dziury i próbując ją załatać. Poza tym mam wrażenie, że sam dobór słowa „ból" jest bardzo nietrafiony na kolejnej płaszczyźnie, która jest właściwie zaprzeczeniem trzeciej rzeczy, do której się przyczepiam mocno (choć oba te stwierdzenia pochodzą od tej samej osoby), ale o niej za chwilę.

Oczami Azie: o WattpadzieWhere stories live. Discover now