Rozdział 37

1.8K 127 88
                                    

Kacey 

We wtorek rano wyruszamy z domu rodzinnego Tymona w stronę naszego ukochanego Pittsburgha tuż po obiedzie. Słyszę, jak chłopak wzdycha z ogromną ulgą, zmieszaną z radością.

Udało się. Dał radę. 

Co prawda relacje Tymon z rodzicami pozostawiają wiele do życzenia, myślę jednak, że zrobili wielki krok do przodu i rodzice, i on. Jestem cholernie dumna z niego, jak otworzył się się przed rodziną, kosztowało go więcej niż pewnie mi się wydaje. Pokazał, że umie rozmawiać bez krzyków i dogryzek w ich stronę, argumentował swoją decyzję i wykazał się tym, na co chyba najbardziej liczyli jego rodzice – dojrzałością.

― Kacey, dziękuję, że ze mną pojechałaś. Nie wiem, czy sam poradziłbym sobie tak. ― Szorstkie opuszki jego palców głaszczą moją dłoń z ogromną delikatnością, aż dreszcz przeszywa plecy, uwielbiam jego niewinny, subtelny dotyk, który sprawia mi tak wiele radości.

― Sam byś też sobie dał radę, wszystko zależy od nastawienia.

― Od dobrego towarzystwa też ― dodaję, chichocząc.

Mdłości stają się mniejsze, gdy mam już świadomość, że jakiś etap drogi za nami. Czasem zastanawiam się, dlaczego w samochodzie musi tak trzepać wszystkie wnętrzności, to na bank jest niezdrowe, a już na pewno nieprzyjemne. Wolę poruszam się ślepo na swoich dwóch nogach niż ślepo tą pralką na kółkach.

Przez kilkanaście minut panuje w aucie cisza, ale wyjątkowa miła. Ja zatracam się całkowicie w swoich myślach, a Tymon skupia się na szybkiej, bezpiecznej jeździe. Wstydzę się nieco zapytać go, a raczej poprosić o jedną rzecz, która wpada mi nagle do głowy. Nie wiem, czy to dobry czas i miejsce, i czy sama w ogóle jestem gotowa na taki skok... skok w przeszłość.

Przeszłość zostawiła w moim sercu ogromny niezmazywany znak, wręcz wypaliła ohydną bliznę. Spojrzenie prawdzie w oczy może w moim przypadku brzmi śmiesznie, lecz to właśnie mam zamiar zrobić. Pokonać swój żal, ból i ogromny strach przed tym miejscem...

Irwin. Mój dawny dom, rodzina... moje równoczesne cierpienie.

― Tymon... ― Głos mi się załamuje w połowie zdania.

― Tak, skarbie? ― Jego dłoń ściska moje udo, jakby w obawie, że coś jest nie tak.

― Moglibyśmy, gdzieś podjechać? Znaczy to trochę daleko, ale... ― Gryzę wnętrze policzka, czując powoli pulsujący ból.

― Spokojnie, Kacey. ― Jego tembr głosu brzmi tak miękko i uspokajająco.

Biorę jeden długi, głęboki wdech i kontynuuję:

― Weź mnie do Irwin, do mojego pierwszego domu... Chcę tam pojechać, czuję, że to ten czas ― mówię na jednym tchu.

Chwilę trwamy w milczeniu, daje się tylko usłyszeć jego szybszy oddech. Założę się, że jest mocno zaskoczony.

― Oczywiście, złotko. Jeżeli tylko jesteś gotowa, to... oczywiście. ― Aż trudno mu się wysłowić. ― Zdajesz sobie sprawę, że podróż pod trwa jeszcze z jakąś godzinę dłużej? Dasz radę?

― Tak, chyba tak. ― Dotykam jego dłoń, natychmiast głaszczę ją czule.

Nie zasługuję na niego ani trochę. Bóg dał mi człowieka, który zaakceptował we mnie dosłownie wszystko: moje wady, zalety i ułomności. Na początku, gdy się spotkaliśmy, miałam go za durnowatego bad boya, który pojawiał się za mną w krok w krok, był jak natrętny stalker. Może nawet w tamtym momencie bałam się go, ale chyba bałam się wszystkich, którzy w jakiś sposób próbowali mnie poznać, tę prawdziwą, a nie z tą udawaną siłą i odwagą. To z biegiem dni i dzięki niemu zaczęłam się otwierać, wychodzić dalej niż do kościoła, Razzy, czy biblioteki. On stał się moją opoką, nigdy mnie nie ocenił, nie poniżył. Za to jestem mu cholernie wdzięczna. Nigdy w życiu nie marzyłam nawet, aby spotkać kogoś takiego.

Utraceni | Tom 2Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz