Rozdział 35

2K 138 98
                                    

Kacey 

Moje gardło "krzyczy", ale z bólu. Katar wraz z lekkim kaszlem zatykają moją krtań i zatoki, czuję się jak wrak człowieka. Stanie w tym momencie przy ambonie jest najgłupszym pomysłem, na jaki mogłam się zgodzić, ale czego się nie robi dla Boga i dzieciaków. Śpiewam wersy psalmu wręcz szeptem, ale dobre nagłośnienie ratuje całą sytuację. Mocno się skupiam, aby żadna chrypka nie wdarła się do frazy. Chyba Bóg nade mną pokornie czuwa, bo bez zająknięcia dokańczam śpiew. Duma przepełnia mnie tak bardzo, że nawet nie orientuję się, że młody lektor pomaga mi zejść ze schodów. Dopiero gdy mówi mi, że przed nami cztery stopnie w dół, mam ochotę się roześmiać, założę się, że znam ten kościół lepiej od niego.

― Ale piękne to było, Kacey... ― Maya uczepia się jak małpka mojego ramienia.

― Za chwilę wasza kolej ― szepczę do jej uszka. ― Dacie czadu. 

Dzieciaki jak zwykle przez okres świąteczny śpiewają kolędy w każdej możliwej okazji. Podobno są ubrane całe na biało i wyglądają jak niebiańskie aniołki, to musi być cudowny widok.

Cieszę się, że z Mayą wszystko już w porządku. Przysporzyła nam niezłego stracha akcją w szpitalu. Na szczęście po dobie już mogła go opuścić. Nie winię za nic Tymona, bo wiem, że chciał smykom sprawić tylko samą przyjemność. To takie szczęście w nieszczęściu... Ehh, życie z dnia na dzień po prostu lubi dawać kopa, najlepiej dotkliwego.

Wyczuwam obok siebie obce ciało, wcześniej go tu nie było albo to jakiś duch. Mam ochotę strzelić sobie mentalnego face – palma z powodu swojej głupoty. W każdym razie ta osoba, stworzenie, cokolwiek to jest, pachnie znajomo, piżmem i skórą, znam ten zapach bardzo dobrze. Dopiero szept i ciepłe powietrze, którym chucha uświadamia mnie, że to przecież ten wariat.

― Ładny występ, ślicznotko. ― Miękki tembr jego głosu, powoduje, że jeżą mi się włoski na ciele.

― Hej, Foster. ― Przysuwam się bliżej. ― Co ty tu...

― Niespodzianka, obiecałem, więc jestem.

Uśmiecham się szeroko, zawsze dotrzymuje słowa, nieważne czy by się paliło, czy waliło, jest zawsze, gdy go potrzebuję.

Doceniam, że przyszedł do kościoła, to pokonanie pewnej bariery. Ostatni raz był tu, dobry ponad miesiąc, czy dwa, gdy spotkaliśmy Lorrie. Nie naciskam na niego, nie paplam mu o żadnym nawróceniu. Staram się tylko, jak mogę pokazywać dobry przykład i roznosić miłość, o którą oboje tak bardzo walczyliśmy wewnątrz sobie. Zmiany wymagają czasu przed i po a Tymon go teraz szczególnie potrzebuje, rzucenie studiów to cios prosto w twarz dla jego rodziców, którzy założę się, że jeszcze nic nie wiedzą, sama nie mam pojęcia, jakbym postąpiła w takiej sytuacji.

Wiara wymaga od człowieka dojrzewania jak kwiat. Musi najpierw być pąkiem, aby potem wypuścić cudowny, barwny kwiat. Wierzę, że serce Tymona tak dorasta z dnia na dzień, z każdą naszą rozmową, czy pocałunkiem. Widzę ogromną zmianę w nim, od kiedy się poznaliśmy, wtedy był przepełniony złością, wulgarnym językiem i egoizmem, chyba udało mi się wyciągnąć przez te kilka miesięcy wrażliwości z jego serducha.

Dzieciaki śpiewają z wielką pasją, najbardziej słychać oczywiście maluchy. Jestem z nich dumna jak mama. Wiem, że mimo braku rodziców dadzą sobie w życiu radę, ja dałam, więc nie ma, co się o nie bać. Ten sierociniec przygotowuje lepiej do życia, niż mogłoby się wydawać.

― Idziemy na kolację ― pomrukuje do ucha Foster.

― Tak? ― Uśmiecham się pod nosem.

Utraceni | Tom 2Tahanan ng mga kuwento. Tumuklas ngayon