Rozdział 9

76 13 3
                                    

Minuty zamieniały się w godziny. Manewrowanie między zaminowanymi ulicami było trudniejsze niż przypuszczali na początku. Ktoś musiał się bardzo natrudzić, by odciąć drogę od niejednego przejścia, ale wypita kawa pobudziła ich wszystkich. Znacznie żywsi i pewniejsi swoich działań, manewrowali po pustych ulicach. Anderson wpatrywał się w radar, James studiował mapę i obmyślał najprostszy sposób dojścia do szpitala.

– Może teraz w prawo – zaoferował Calvin. – Przejdziemy na następną przecznicę i chwilę pójdziemy zielonym, a potem dwa zakręty przez czerwone i w sumie będziemy na miejscu. Będziemy musieli przejść tylko przez park.

– Jak dla mnie może być – zgodził się James.

Skręcili w prawo. Niebo ciemniało znacznie z upływającym czasem, a to oznaczało, że wielkimi krokami zbliża się noc. Nawet dla Jamesa była to niepokojąca część doby. Noc była czasem, kiedy wszystko mogło się zdarzyć.

Bez większych trudności przeszli przez teren oznaczony na mapie na zielono, a potem znów ostrożnie kroczyli do przodu po zaminowanych ulicach, wypatrując czegoś niepokojącego, zasadzek czy rannych ludzi, ale wyglądało na to, że kto miał zginąć, zginął, a reszta zebrała się w bezpieczne miejsca. Cisza wydawała się bardzo napięta. Wiatr przez ostatnią godzinę wzmógł się znacznie. Miller przystanął w miejscu, zadzierając głowę ku górze.

– To jest niepokojące.

– Co jest niepokojące? – zapytał Crugel.

– To.

Calvin wskazał palcem na jeden z niższych wieżowców stojących tuż przy ulicy i wszyscy spojrzeli w tamtym kierunku. Budynek kiwał się na boki, poruszany przez wiatr. Jego konstrukcja skrzypiała i trzeszczała przy tym groźnie niczym stare drzewo kołysane przez wiatr. Nagle atmosfera zrobiła się strasznie napięta i pełna wyczekiwania. W piątkę z zaciekawieniem wpatrywali się w górę. Wiatr wiał coraz mocniej.

– Lepiej stąd...

Ale zanim James skończył mówić, budynek przechylił się o centymetr za daleko i w moment runął im na głowy.

W sekundę zebrali się do biegu, uciekając w stronę, z której przyszli. Metalowe konstrukcje i większe betonowe odłamki, upadały z brzdękiem i hukiem tuż obok nich, ale zręcznie manewrowali między nimi w popłochu, w ostatnich chwilach uskakując na boki i unikając rozgniecenia. A potem nastąpił huk tak potężny i głośny, że zwalił ich z nóg. W piątkę rzucili się do przodu, odruchowo zasłaniając głowę rękoma i zamierając.

Wybuch miny zmieszał się ze wstrząsem upadającego budynku. Drapiący w płuca pył i kurz wzbiły się w powietrze, ale nie mieli odwagi podnieść głów, dopóki cisza ponownie nie zabrzęczała w mieście. Dopiero wtedy James Allen uniósł ostrożnie głowę i się rozejrzał.

Kurz, pył i dym po wybuchu miny jeszcze nie opadły, ale James widział potężną kupę gruzu rozpoczynającą się niewiele ponad pół metra przed nimi. Była wysoka tyle, co czteropiętrowy blok i z całą pewnością nie do przejścia. Między jej większymi szczelinami wydobywał się dym oraz pojedyncze języki ognia.

Reszta drużyny zdążyła się podnieść. W piątkę zapatrzyli się w gruz bez żadnych konkretnych wyrazów twarzy.

– Zawracamy? – zapytał Jared.

– Taa, obejdziemy to.

To zajęło im dziesięć minut, a znalezienie się w parku kolejne tyle. Niegdyś zadrzewione, pełne zieleni tereny teraz zmieniły się w puste i ziemne place. Drzewa leżały połamane niczym zapałki, a część spłonęła doszczętnie, zostawiając po sobie tylko korzenie głęboko wbite w ziemię. Nawet brukowane ścieżki straciły swoją dawną świetność teraz na każdym kroku pełne dziur i błota. To już nie był przyjazny teren, gdzie bawiły się dzieci.

Apokalipsa. Czas zagłady [POPRAWKI]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz