Rozdział 23 Weekend w raju

14.7K 1.1K 202
                                    

  Chciałabym... Chciałabym tak wiele rzeczy. Ludzie mówią: chcieć, to znaczy móc. Chciałabym więc zniknąć, obrócić się w nicość lub chociażby w kupkę popiołu i hulać po wietrze. Nikt w końcu nie zrani czegoś, co nawet nie ma prawa bytu. Nicość byłaby dobrym rozwiązaniem. Bez zmartwień, bólu, wstrętu do samej siebie. Żaden pieprzony Aaron Hollow nie złamałby mi serca. Jakbym się nie wysilała, to i tak nie przynosi rezultatów, ponieważ siedzę w samochodzie Williama i patrzę na panoramę miasta martwym wzrokiem. Nicość: zero. Złamane serce: jeden.

W odbiciu szyby obserwuję Williama, który prowadzi w ciszy auto i co jakiś czas spogląda w moją stronę. Sama jego obecność podnosi mnie na duchu, jeżeli można tak nazwać moje wielokrotnie zmasakrowane uczucia. Coś w stylu purée ziemniaczanych, które się potem jeszcze zblenduje. Smacznego.

— To... — zaczyna Will, skręcając kierownicą w stronę parkingu — chcesz o tym porozmawiać?

Spoglądam na niego. Na te jego niebieskie oczy, z których bije czysta uprzejmość i ciepło, zawsze uśmiechnięte usta, szerokie ramiona i widzę w nim tylko ładną buzię. Łapię się na tym, że próbuję zastąpić widok siedzącego obok mnie Williama twarzą Aarona. Już prawie widzę ten błysk w zielonych oczach, na chwilę zamiera mi serce, aż nagle ten widok znika — czarna maszkara na moich oczach wydziera mi to wspomnienie, mój skarb — a ja czuję się, jakby ktoś ponownie złamał mi serce.

Przełykam ślinę, aby zwilżyć wyschnięte na wiór gardło.

— Nie.

Blondyn kiwa głową i parkuje pod kompleksem budynków obłożonych cegłą.

To głupie z mojej strony wsiadać do samochodu prawie obcego mi faceta, nie informując przy tym nikogo. Nie grzeszę inteligencją w takich sprawach. No bo co gorszego może się stać? Nic. Nic nie przebije zniszczeń, które wyrządził mi chłopak, któremu gotowa byłam oddać serce. Chyba kupię mu medal.

Gwałtownie się zatrzymuje, a idący obok mnie William robi to samo.

Głupia! Głupia! Głupia! — krzyczy pogardliwy głos w mojej głowie. — Ty go k o c h a ł a ś! — Słyszę w głowie skrzek, który musi być śmiechem. Mam ochotę wyć, a potem krzyczeć, wykrzykiwać jego imię aż sam diabeł przyjdzie po niego. Potem znowu płakać. Małe czarty skaczą po moim zgruchotanym serduszku, odkrawają kawałek po kawałku, aż nie zostanie nic. Jest to tylko etap przejściowy, kiedyś odzyska swoje dawne kształty, aby zacząć swoje dzieło od nowa. I tak na okrągło. Niekończące się cierpienie.

— Już wszystko dobrze — szepcze mi do ucha głos. Ale nie ten, który chciałabym usłyszeć. — Wszystko będzie dobrze. Poradzimy sobie.

Wydostaję się z objęć chłopaka i od razu atakuje mnie chłód.

— Mnie nie da się już pomóc — mówię łamiącym się głosem.

  ▬▬▬▬♡▬▬▬▬   

  W swoim siedemnastoletnim życiu nigdy nie stroniłam od dobrej zabawy, czułam się wtedy jak ryba w wodzie. Z wysoko podniesioną głową przemierzałam kluby, które stały się moim drugim domem. Kochałam tę dziką energię, tabuny facetów, którzy ślinili się na mój widok, bębniącą w uszach muzykę, która podnosiła mnie ponad parkiet i alkohol. Dużo alkoholu. Moja historia zaczęła się fatalnie, już po pierwszym drinku zaliczyłam bliskie spotkanie: tylko ja i deska klozetowa. Następne próby wyglądały podobnie, więc dlaczego to robiłam? Dlaczego wlewałam w siebie coś, co stanowczo mi nie podchodziło? Dlaczego zamiast siedzieć w domu z rodziną, szlajałam się po barach i na piękne oczy prosiłam starszych ode mnie facetów o alkohol? Ponieważ: a) ja nie miałam już rodziny, b) alkohol mi pomagał (przynajmniej wtedy tak myślałam). Wydawałam pieniądze na coś, co potem i tak lądowało w ściekach albo przyprawiało mnie na drugi dzień o ból głowy. Brałam wtedy tabletkę na kaca i koszmar po godzinie, dwóch, po prostu znikał. Ciągnęło się to długo, a ich ciąg był prosty: przychodziłam smutna, piłam, byłam szczęśliwa, następnego dnia miałam kaca i kończyłam to wszystko lekarstwem. Hulaj duszo, piekła nie ma! Będąc teraz w miejscu, w którym jestem, o stokroć wolę to wszystko od tego, co przeżywam teraz, ponieważ nie pójdę do apteki i nie poproszę o jakieś pastylki czy syrop na złamane serce. Oto prosty powód, dla którego nie angażowałam w żadne miłostki. Ponieważ wiedziałam, że będę bekała za to długo.

— I kto tu jest drugim Gordonem Ramsayem?! — krzyczy głos z kuchni.

Odwracam głowę w stronę chłopaka, który ostrożnie niesie dwa parujące kubki kakaa. Blondyn z gracją słonia wciska się na miejsce obok mnie, rozlewając przy tym część napoju na dywan.

— Dla pani — mówi, częstując mnie swoim firmowym uśmiechem, oraz kakao.

Wydostaję dłoń z płatów koców, którymi się owinęłam i chwytam gorący kubek. Na moją twarz wpływa uśmiech, gdy na piance dostrzegam, wykonany cynamonem rysunek kota, który ma pięć łap.

— Naprawdę? Śmieszy cię mój kot, ale na żart o babie i lekarzu nawet nie drgnęła ci warga! — oburza się.

— Nic nie poradzę — tłumaczę się, popijając łyk napoju. — Ten kot ma pięć łap.

— A mój ma dwie głowy i jakoś się nie wyśmiewam z niego.

Nie wytrzymuję i wybucham śmiechem, do którego po chwili dołącza William.

— Dobra, przyznaję, nie byłem dobry z plastyki.

— I biologi — dodaję.

— No popatrzcie tylko. Potrafi żartować.

W jego uśmiechu jest coś kojącego, coś, co potrafi utrzymać mnie w jednym kawałku. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, co by się ze mną stało, gdybym musiała wrócić do domu i ponownie skonfrontowała się z Aaronem. William jest najlepszym przypadkiem, jaki mnie spotkał. Wyszukał we mnie jakąś iskierkę siły i rozjuszył ją swoim duchem. Przegadał ze mną całą noc. Gadaliśmy o wszystkim i o niczym, zupełnie tak jakbyśmy znali się od lat. Najbardziej dziękuję mu za to, że nie naciskał. Nie pytał, co się stało, powiedział tylko:

— Bez względu na to, co się stało, będę przy tobie.

To mi wystarczyło. Nie powiem mu tego, wątpię, czy nawet wypowiem kiedykolwiek te słowa na głos, ale w głębi serca wiem, że już nigdy nie zaufam nikomu więcej, tak jak to uczyniłam w przypadku Aarona. Byłam głupia, że posłuchałam się kupy mięśni, potocznie zwanej moim sercem.

— Znowu się zadręczasz — mówi Wiliam, a ja muszę przyznać, że jest w tym dobry. — No chodź tu.

Odkładam prawie pełny kubek i posłusznie wtulam się w miękką bluzę chłopaka.

— Pamiętasz, co ci powiedziałem, gdy powiedziałaś, że życie nie ma sensu?

Kiwam głową, pociągając przy tym nosem.

— Powiedziałeś, że życie ma sens...

— ... gdy ma się cel — dokańcza. — Moim cele od dziś jest dbanie o ciebie, a twoim?

Moim jedynym celem do tej pory było przeżyć następny dzień. Udawało mi się to dosyć długo, unosiłam się jak balon z helem w górę, wyżej i wyżej. Aż w końcu nie wytrzymałam tego całego napięcia i pękłam. Rozszarpana na strzępki.

— Nie wiem — odpowiadam jedynie.

W tym samym momencie odzywa się mój telefon. Wibracje zdają się aż ogłuszać swoim dźwiękiem, a stojący obok urządzenia kubek porywają wibracje. Nachylam się do przodu i dostrzegam zdjęcie Grega.

— Nie musisz odbierać — mówi William. — Mam z nim porozmawiać?

Kręcę przecząco głową.

Czuję się podle. Jak ostatnia świnia i egoistka. Dodaję do listy porażek kolejny podpunkt brzmiący mniej więcej tak: „nie zasługuję na przyjaźń z Gregiem, a on nie zasługuje na przyjaźń z tak okropną osobę, jaką jestem." Jest najlepszą osobą na tym zasranym świecie i martwi się o tak okropną osobę, jak ja. Mimo to mam wyrzuty sumienia, że zniknęłam bez słowa.

Gdy telefon milknie, spoglądam na wyświetlacz, z którego odczytuję ilość nieodebranych połączeń od Aarona i Grega. William proponował, żebym wyłączyła urządzenie, ale ja nie chciałam. Przemówił ten sam głosik, który popchnął mnie w ramiona Aarona. A może znajdę w sobie tę siłę i odbiorę? I co wtedy? Nawet nie chcę wiedzieć.

— William.

— Sky.

— Zawieziesz mnie do domu?— proszę.

Chłopak bacznie mnie obserwuje.

— Nie musisz wracać, możesz zostać, ile tylko chcesz — tłumaczy, a ja wyczuwam w jego głosie nutkę rozpaczy.

— Dziękuję — mówię, przybierając uśmiech na twarz.

Blondyn cicho wzdycha.

— Jeżeli tego sobie życzysz.

— Jest mi u ciebie dobrze Will, ale to nie jest mój dom. Brakuje mi mojego pokoju i bez obrazy, ale samotności. Chcę pobyć sama.

— Wiem, tylko...

— Tylko, co? — pytam, przyglądając się blondynowi.

— Tylko jest mi kurewsko źle, z tym że ci nie pomogłem.

Unoszę wysoko brwi i wtulam się w chłopaka. Jego prawa dłoń ląduje na moich plecach i gładzi je, co mnie od razu rozczula.

— Pomogłeś mi Will — mówię przytulona twarzą do bluzy. — Gdyby nie ty... — łamie mi się głos. — Gdyby nie ty, nie wiem, co bym zrobiła.

Czuję, jak jego lewa dłoń podnosi mój podbródek, zmuszając mnie, żebym spojrzała w te jego niebieskie oczy.

— Ja wiem, co byś zrobiła: przeżyła. Jesteś lepsza niż Wonder Woman, Black Widow i te inne seksowne kobiety Marvela. I jesteś przy tym taka prawdziwa.

Śmieję się cicho pod nosem.

— Głupku — mówię, spoglądając w głąb niebieskich tęczówek. — Wonder Woman należy do DC Universe.

Jego niebieskie tęczówki rozszerzają się w strachu.

— Mam brata, więc wiem takie rzeczy — mówię w swojej obronie.

— Wiesz jak odebrać facetowi męskość.

Przewracam oczami i zrzucam z siebie wszystkie warstwy koców.

— Skorzystam z łazienki i możemy jechać? — proponuję.

— Jasne, ale zanim odwiozę cię do domu, pozwól, że odkupię swoją męskość poprzez niespodziankę.

Marszczę czoło.

— Nie lubię niespodzianek.

— Nie lubisz słodyczy? — pyta, posyłając mi kpiarski uśmieszek.

— To zmienia postać rzeczy.

— No cóż albo to, albo zmutowany kot na piance.

— Masz dar przekonywania — mówię, a potem wchodzę do łazienki.

Staję przed lustrem i odruchowo się cofam. Jezu pieprzony Chryste!

Spoglądam w stronę drzwi, po których drugiej stronie krząta się William, a potem znowu na odbicie w lustrze. Za pierwszym razem mam ochotę uciekać, a potem to już tylko zbić lustro i pieprzę te wszystkie lata pecha. Odbicie jest tak przerażające, że z początku brak mi słów. Wyschnięte na wiór usta, purpurowy od ciągłego smarkania nos, nabiegłe krwią oczy, różowe policzki i to siano, które otacza moją głowę. Podziwiam Williama, że jeszcze nie uciekł.

Pochylam się nad kranem i odkręcam kurek, aby po chwili poleciała woda, którą zraszam twarz. Człowiek po umyciu czuje się o niebo lepiej, nie tylko z wyglądu, ale i odczuwa jakiegoś rodzaju oczyszczenie. Ciekawe czy można umyć serce...

Godzinę później siedzę na miejscu pasażera — czysta, przebrana, ale nadal krucha.

William zjeżdża z ulicy na parking, na którym stoją same jeepy i parkuje swojego również jeepa najbliżej wejścia.

— Bar mleczny? — pytam, wyciągając szyję, aby dojrzeć szczegóły.

— Najlepszy bar mleczny na świecie — mówi, wyciągając kluczyk ze stacyjki.

Spoglądam na blondyna z politowaniem.

— No co? — jęczy. — Koktajl mleczny jest najlepszy na smutki.

A co mi tam. Odpinam pasy i po chwili drepczę w towarzystwie Williama w stronę baru.

— Witaj w Vanilla — mówi blondyn, otwierając przede mną drzwi.

W momencie, gdy mój nos przekracza tylko próg drzwi, nad moją głową odzywa się dzwoneczek informujący o przybyciu gości. Do moich nozdrzy dociera zapach świeżych owoców, a najbardziej to truskawek, a do uszu dociera typowy odgłos serwowanej bitej śmietany oraz cichy dźwięk granej jazzowej muzyki. Wszystkie włoski na moim ciele stają, gdy odczuwam klimatyzowane, ciepłe powietrze, a chłód jesieni pozostaje za zamkniętymi drzwiami.

Rozglądam się po barze jakbym była w pieprzonym Disneylandzie. Na różowo białych ścianach w pasy wiszą ramki, a za nimi zdjęcia ludzi. Co zadziwiające nie są to zdjęcia żadnych celebrytów, a prostych ludzi. Nad naszą głową kręci się wiatrak, a na suficie po przywieszane są różne bibeloty.

Czuję na swoich łopatkach dłoń Williama, która popycha mnie lekko do przodu.

Oblewam się rumieńcem, ponieważ wzrok wszystkich skierowany jest na pewną idiotkę, która z rozdziawioną buzią stanęła na środku baru i podziwia wszystko jakby była w muzeum sztuki.

Ruszam do przodu, kierowana przez dłoń Williama, aż docieramy do małego stoliczka z żółtą serwetą. Siadam naprzeciwko Willa, a mój wzrok od razu spoczywa na ścianie, na której zawieszone jest zdjęcie mężczyzny w garniturze i siwymi włosami. Czytam napis pod nim.

Moje NieboWhere stories live. Discover now