Rozdział 9

6.8K 545 219
                                    

Obudziłam się przykryta kocem. Nie powiem, zdziwiło mnie to, że pan gburowaty okazał trochę serca.

Ale nie będę mu z tego powodu dziękować, mógł sobie tylko pomarzyć.

Ognisko dawno zgasło, w jaskini panował chłód. Zarzucając koc na ramiona, wstałam i rozejrzałam się wokół siebie.

Nathaniel dalej smacznie spał pod ścianą, od czasu do czasu mrucząc coś pod nosem.

Za to Ethan zaginął bez śladu. Pięknie.

Pokręciłam tylko głową i podeszłam do śpiącego blondyna, aby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku.

Gdy upewniłam się, że miał się dobrze, postanowiłam wyjść na zewnątrz i poszukać czegoś do jedzenia.

Kątem oka zauważyłam sztylet leżący obok brązowej, skórzanej torby. Był on może długości mojego przedramienia, bardzo dobrze wyważony, a na jego rękojeści widniał wizerunek smoka, który był jednocześnie symbolem władców Antary.

Szybko doszłam do wniosku, że broń należy do jakże cudownego Obrońcy Królewskiego, dlatego bez wahania schowałam ją za pas i skierowałam się w stronę wyjścia z jaskini.

A co tam, przecież to nie była kradzież, ja ją tylko pożyczyłam.

Tunele były tak samo ciemne, jak w chwili, gdy tu przyszliśmy, ale tym razem byłam wypoczęta, dlatego bez problemu wytężyłam zmysły i chwilę później znalazłam wyjście.

Na dworze było jeszcze zimniej niż w środku. Słońce dopiero wstawało, niebo było szare, a trawę pokrywał szron.

Las powoli budził się do życia. Ptaki rozpoczynały nieśmiało swoje koncerty, a gdzieniegdzie rude wiewiórki przeskakiwały z drzewa na drzewo.

Zamknęłam oczy i wytężyłam słuch. Jako elfka miałam bardziej wyczulone zmysły niż przeciętny człowiek.

Usłyszałam rzekę, którą widziałam wczoraj i trzask gałęzi.

Skierowałam się w tamtą stronę. Zapewne jakieś zwierzę kierowało się do wodopoju. To była idealna okazja, aby coś upolować.

Im bliżej byłam, tym więcej szczegółów mogłam wyłapać. Byłam prawie pewna, że to jakiś jeleń bądź sarna. W końcu, jakie inne zwierzę z czterema kopytami mogłoby się błąkać po lesie?

W końcu ujrzałam mój cel. Miałam rację. Sarna.

Podeszłam cicho do najbliższego drzewa i zaczęłam się na nie wspinać. Szorstka kora wbijała się w moje nagie ręce i nogi.

Taaa... Po akcji z łowcami straciłam kurtkę, a spodnie zostały porwane wręcz na strzępy, dlatego skróciłam nogawki i teraz sięgały mi one do połowy ud.

Gdy wdrapałam się wystarczająco wysoko, przycupnęłam na grubej gałęzi i czekałam, aż zwierzę podejdzie trochę bliżej.

Nagle usłyszałam jakiś trzask gdzieś za mną. Spłoszona sarna podniosła łeb, zastrzygła uszami i uciekła.

- Cholera jasna! - warknęłam pod nosem i skupiłam się na nowym dźwięku.

Łapy. Cztery łapy, coś ciężkiego... Słychać było ciche skrobanie. Miało pazury.

Chwyciłam rękoma gałąź, na której siedziałam, zawisłam na niej, a następnie puściłam i lekko wylądowałam na ziemi.

Wyciągnęłam sztylet i po cichu skierowałam się w stronę zwierzęcia.

Przeszłam zaledwie kilka metrów, gdy moim oczom ukazał się niedźwiedź.

Był ogromny. Stał na dwóch łapach i wąchał powietrze wokół siebie, szukając posiłku. Zrobiłam krok do tyłu, chowając się za drzewo i...
Sucha gałąź pękła mi pod nogą.

Dziedzictwo FeniksaWhere stories live. Discover now