15. Padlina, Marcin i Martyna

En başından başla
                                    

   Imiona pozostałych domków były wszystkim znane. Harry, Peeta, Effie, Hagrid... Zauważyliśmy, że połączyli wszystkim znanego Pottera z Igrzyskami Śmierci, czyli podobno dwie najbardziej rywalizujące serie książek wśród młodzieży. A przynajmniej ja tak to odebrałam. I czułam bardzo dobrze, iż przy grach terenowych podzielą nas w taki właśnie sposób.
   Chatka kadry, jak to nazwałam, nosiła imię Albus, a stołówka — Snow. Wszystko jasne. Swoją drogą to faktycznie ładna jadalnia. Duża, przestrzenna podłoga z paneli, długie drewniane stoły i wysokie krzesła, lampy z czarnymi kloszami, ozdobionymi w białe grochy i czysta, nowa kuchnia. Oj, to tylko kwestia czasu, zanim zrobi się tam syf... Całe szczęście, że mieliśmy okazję być pierwszymi gośćmi, co zamierzałam podkreślać przy każdej okazji, aby poczuć się wyjątkowo. Od naszej opinii zależała także reputacja obozu.
   Ostatnim punktem programu na ten dzień było rozdanie zielonych bransoletek, które każdy obozowicz miał nosić przez cały pobyt w lesie, oraz kartek z grafikami — jedna rozpiska na trzy osoby z domku. Akurat to było zupełnie nielogiczne. Wszyscy dostali osobne klucze do swoich domków, ale na ksero i więcej kopii kartek to już było szkoda pieniędzy?
   — Okej, macie czas wolny, tylko proszę was bardzo, nie oddalajcie się...
   — Aj! — pisnęłam, czując coś na swoich plecach. Bolało.
   — Ups, sorry! — Bartek jeden-zero, niższy i szczuplejszy od tego drugiego, otworzył zaciśnięte oczy, po czym na nowo je zamknął i trzepnął na ślepo kilka osób. — No, ci klepnięci idą ze mną.
   — Po co? — zapytał Wiktor, również jeden z wybranych.
   — A niespodzianka.

   I tak oto znaleźliśmy się całkowicie poza obozem, na jakiejś szerokiej ulicy. Słońce świeciło tak mocno, że aż promienie odbijały się od asfaltu, przez co nie mogliśmy dojrzeć dobrze drogi.
   — Ja pieprzę, ale wali po oczach — jęknął Bartek.
   — To po chu... cholerę nas zabierałeś ze sobą... — mruknął Wiktor. — Martyna prosiła, żebyśmy się nie oddalali.
   — Dla ciebie pani Martyna — odparł, kładąc nacisk na trzecie słowo. — Jak zniknę, to nie tylko mi się dostanie.
   — A gdzie idziemy? — zapytałam.
   — Szukamy jakiegoś sklepu. Ja nie zamierzam wydawać dychy na drożdżówkę w tym stołówkowym czymś.
   — Pani Migon mówiła przecież, żeby zrobić zapasy w domu — mruknęła Kaśka. — Ja się przygotowałam.
   — Ja też — dodałam.
   — Oj tam, nie narzekajcie. — Bartek przysłonił oczy, mając chyba powyżej uszu słońca.
   — Przyznaj, że chcesz kupić wódkę dla Tomka — powiedział Wiktor. — Chłopie, masz szesnaście lat.
   — Do niczego się nie przyznaję.
   Jęknęliśmy wszyscy przeciągle, ale nie zrezygnowaliśmy. Kaśka zdjęła swoje okulary, po czym oddała je Bartkowi. W końcu to on nas prowadził, a musiał jakoś widzieć drogę.
   — O, jakie zajebiste! — powiedział zadowolony, poprawiając gigantyczne szkła na oczach. Parsknęliśmy śmiechem. — Wyglądam jak mucha.
   Wędrowaliśmy dokładnie dwanaście minut, podśpiewując pod nosem piosenkę, której się uczyliśmy rok wcześniej na zajęciach artystycznych. W nasz losowy skład wchodzili: Wiktor, Kaśka, ja, oczywiście Bartek, Karol, jakieś dwie dziewczyny z innej grupy, które były chyba zbyt nieśmiałe, żeby zignorować "zaproszenie" na spacer od nieznajomego im chłopaka (i tak rozmawiały tylko między sobą) oraz zaprzyjaźniony Kacper, również z równoległej klasy.
   — O cholera — jęknął Karol, wskazując na mały krzyż wbity w rów. Przeszliśmy przez ulicę, zostawiając tych przerażonych po przeciwnej stronie i przyjrzeliśmy się znalezisku, a dokładnie małej kartce, przybitej gwoździami oraz pofalowanej od wilgoci.

Adrian Sokołowski
21.04.2005 - 29.05.2016

   Przyklęknęłam ostrożnie i zajrzałam do drobnego znicza. Płomyk musiał zgasnąć niedawno, gdyż szkło było jeszcze ciepłe, a do rowu nie docierało słońce. Zresztą knot w wosku był ciągle gorący.
   — Nie powinnam się śmiać — zaczęłam rozbawiona — ale Ola wspominała, że wyczuwa smród padliny.
   — No to się nie śmiej, Jezu — Kaśka zmarszczyła nos i odwróciła wzrok od krzyża. — Trochę szacunku.
   Chciałam coś odpowiedzieć, jednak dziewczyna miała rację. Chęć opowiedzenia Oli o naszym "znalezisku" przestała mnie bawić, przez co na moich policzkach pojawił się rumieniec wstydu, który wyczułam po delikatnym pieczeniu.
   Ruszyliśmy dalej w ciszy. Dopiero po kilku minutach Kacper zarzucił luźny temat, dzięki czemu napięta atmosfera powoli opadła, chociaż moje zażenowanie pozostało dla kilku osób widoczne przez jeszcze długi czas.

♢♢♢

   — Gdzie ty byłaś? — Ewelina podniosła głos, kiedy wróciłam do domku chwilę przed czasem, po drodze mijając Julkę, która chyba odbywała rozmowę telefoniczną ze swoją mamą. — Musiałam tłumaczyć przed Martyną, że źle się poczułaś i siedzisz w chatce, a ty się tymczasem szlajasz poza obozem. Dobrze, że Filip krył chłopaków, bo byście wszyscy mieli przesrane, a tak to dostanie się tylko kilku dziewczynom.
   — Długi spacer, nic takiego. Znaleźliśmy sklep i zrobiliśmy zapasy, bo ten w stołówce pewnie będzie drogi jak cholera.
   Rzuciłam się na swoje łóżko, uprzednio zdejmując buty. Zaskoczyła mnie tak ostra reakcja na swoje zniknięcie. Fakt, Ewelina miała powody, ale nie wiedziałam, czy jej złość była wynikiem chęci dogryzienia mi czy prawdziwego zmartwienia.
   Ola siedziała cicho ze słuchawkami w uszach, ale byłam pewna, że wszystko słyszała. Co jakiś czas uśmiechała się do mnie smutno, przesyłając mi tym samym wsparcie duchowe.
   Materac ugiął się pod ciężarem ciała blondynki, a ona sama westchnęła głośno.
   — Martwiliśmy się. Ja, Ola, Julka, Emil, Filip... nawet Olaf się o ciebie wypytywał.
   — Emil? A on nie miał czasem zarywać do pana Marcina?
   Dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, gdy ja położyłam się na puchowej poduszce. Nie zamierzałam ubierać piżamy, ponieważ byłam padnięta po całym marszu w upale. Szczęście, że naprawdę znaleźliśmy po drodze mały sklep i kupiliśmy nie tylko po dwie butelki wody dla każdego, ale też małe zapasy jedzenia (Bartek wódki nie zdobył), natomiast toaletą były krzaki. Pod koniec dnia kręciliśmy się już przy obozie, jednak czekaliśmy na odpowiedni moment na wielkie wejście (i w miarę dyskretne), dodatkowo umieraliśmy z głodu, a szkoda nam było otworzyć ledwo kupione Rogaliki. Nogi mi wręcz odpadały, w piętach  szczypało z bólu.
   Zachowaliśmy się nieodpowiedzialnie i dziś bym wygłosiła kazanie komuś, kto odłączył się od grupy w środku lasu, szedł kilka kilometrów bez GPS-a, nikogo o tym nie zawiadomił i celowo jeszcze opóźnił swój powrót, ale wtedy było mi wszystko jedno.
   Nastolatka położyła się obok mnie, a kiedy powoli wkraczałam do krainy snu, co nastąpiło dosyć szybko, dziewczyna gwałtownie mnie ożywiła.
   — Kurczę... faktycznie cuchnie padliną.

✔Syndrom EwelinyHikayelerin yaşadığı yer. Şimdi keşfedin