Rozdział 22.

300 28 4
                                    

Aileen miała sen. Stała na łące, ubrana w luźną białą sukienkę. Na włosach miała wianek z kwiatków. Nie miała butów, za to na rękach miała cieniutkie skórzane bransoletki.

Czyli ogólnie był to strój, którego by nie ubrała.

Rozejrzała się. Kilka metrów od niej stał mały dom. Śliczny domek tuż przy łące. Kiedy była mała, marzyła o mieszkaniu w takim miejscu.

Raz taki namalowała. Dokładnie taki sam.

Podeszła do niego. Drzwi zaczęły się otwierać.

— April? —  Była zaskoczona. Siostrzyczka miała podobną sukienkę, zamiast wianka na jej lśniących brązowych falach siedziały kolorowe motyle. Uśmiechnęła się do starszej dziewczyny.

— No chodź! Cały dzień stoisz na łące, jakbyś na kogoś czekała! Kolacja gotowa!

Czekam... ale na kogo?

I z kim kolacja?

Weszła niepewnie do środka. Aprilynne, zadowolona z siebie, ruszyła jasnym korytarzem do pięknie urządzonej, niedużej kuchni połączonej z jadalnią. Przy zastawionym stole... siedzieli matka z ojcem.

Paris Anderson uśmiechnął się do córki. Tak ciepło.

— Nareszcie jesteś, marzycielko.

— Usiądź i jedz, kochanie — dorzuciła matka. Lucinda miała włosy upięte z tyłu, jej oczy były wręcz przepełnione szczęściem.

Nie było Sama, męża mamy.

Usiadła na wolnym krześle. Ojciec mrugnął do niej niebieskim okiem. Jego idealna twarz była lekko opalona, na szczęce był już nikły ślad zarostu.

— O co tu chodzi? — spytała.

— Coś się stało, skarbie? —   Matka spojrzała na nią z troską.

— Ja... — nie mogła zebrać myśli —  coś tu... nie pasuje.

— Dlaczego nie pasuje? Jesteśmy razem. Całą rodziną. Jemy kolację po kolejnym pięknym dniu. — Ojciec odłożył widelec. — Uważasz coś za nieodpowiednie?

Z włosów April odleciał jeden motyl. Machał skrzydełkami tuż przed nosem ojca, który nawet się nie zirytował. Dawny ojciec złapałby tego motylka i zastrzeliłby go.

Po plecach Aileen przeszedł dreszcz.

— Nie.

— Chyba... że wolisz coś innego.  

Nagle coś zaciążyło na jej rękach. Spojrzała w dół i zesztywniała. Bransoletki ze skóry zaczęły się zmieniać. Brązowy kolor został zastąpiony przez srebrny, zmieniła się także waga sznurków. Po chwili zaczęły się wydłużać. Aileen odsunęła ręce jak najdalej od siebie, ale nie zdążyła zapobiec połączeniu się dwóch obręczy, które stworzyły mocne kajdanki. Próbowała wstać z krzesła, ale nie mogła. Jakby została przyklejona.

Anderson wstał. Łagodna twarz w jednej chwili zmieniła się. Miał teraz taki sam jej wyraz jak w kapitolu. Chłód w oczach, zaciśnięte szczęki.

Jego cień padł na całą kuchnię. Podszedł do Lucindy, złapał ją za szyję i podniósł. Kobieta próbowała się wyrwać, ale on zaczął ją dusić. Nie zwracał uwagi na to, że Lucinda drapała jego dłonie paznokciami, pozostawiając na nich krwawe bruzdy, ani na to, że Aileen krzyczała głośno, żeby ją zostawił. Ściskał, dopóki ciemna głowa nie opadła bezwładnie do tyłu, a ciało nie zwiotczało i upadło na ziemię.

✔ Potęga JuliiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz