15. Nie wolno ci!

1.5K 95 148
                                    

Bardzo jestem ciekawa Waszych wrażeń po dzisiejszym rozdziale 🤭 I może także, ile dostaniemy gwiazdek, bo ostatnio coś nam nie poszło, kochani! 🥹

🤕🤕🤕

Przez najbliższych kilka godzin nie do końca wiem, gdzie się znajduję ani co się ze mną dzieje. Mam nie do końca jasne wrażenie, że dokądś jadę, znowu jestem niesiona, choć tym razem na rękach, a potem ktoś kładzie mnie na kanapie albo na łóżku. Jedyne, co się dla mnie naprawdę liczy, to że dostaję szklankę soku pomarańczowego i jakąś tabletkę, po której tępy, pulsujący ból głowy lekko się zmniejsza.

Wydaje mi się jeszcze, że ktoś odgarnia mi włosy i nawet głaszcze po czole oraz szepce coś, co nie do końca rozumiem, więc szybko to zapominam. Przecież nie jestem głupia i nic sobie nie zrobiłam, a ten ktoś niby to mówi:

— Głuptasie, jak mogłaś doprowadzić się do takiego stanu?

— Umm? — mruczę, totalnie nieprzytomnie. — C-co?

— Musisz bardziej na siebie uważać, maleńka. W takich miejscach nie zawsze trafisz na mnie, wiesz?

Serio, nie mam pojęcia, o czym on mówi, więc nawet nie próbuję otworzyć ociężałych powiek, bo i tak pewnie to wszystko mi się tylko śni. A jest to wyjątkowo bolesny koszmar, przysięgam. Nawet worek z lodem na niego nie pomaga.

Niestety następnego dnia budzę się w zupełnie obcym mieszkaniu, w którym na szczęście panuje łagodny półmrok, dzięki czemu po uchyleniu zapuchniętych oczu nie muszę ich natychmiast zamykać. Ale na tym kończy się wsparcie kosmosu, bo zamiast głowy mam poobijanego banana, zaś policzek znów pali mnie żywym ogniem.

I generalnie czuję się, jakbym była na mega kacu, a nie wiem dlaczego, bo chyba aż tyle nie wypiłam? Choć z drugiej strony, te wszystkie mimozy w rezydencji i ze dwa mojito w Ball & Chain, hmm. Albo trzy. A co gorsza ja wczoraj prawie nic nie jadłam z tych nerwów, to też smutna prawda.

Choć obolały, mój mózg dokonuje pewnych skojarzeń, w efekcie których dochodzę do wniosku, że skoro ostatnie, co pamiętam na pewno, to ja na ramieniu Alexandra, a do tego pomieszczenie, w którym się znajduję, w żaden sposób nie przypomina wystrojem rezydencji — ani, skoro już o tym mowa, szpitala — to zapewne mój prawie narzeczony zabrał mnie do swojego domu. To znaczy do mieszkania, bo domy raczej nie wyglądają jak ekskluzywne pofabryczne lofty.

Z lekkim tylko jękiem obracam głowę, by upewnić się, że półprzejrzyste zasłony z czarnego lnu są zaciągnięte i skutecznie tłumią światło słoneczne. Które inaczej zamieniłoby pomieszczenie w wypełnione bielą laboratorium, tyle go dobiega przez tutejsze okna, czyli wielkie połacie szkła, pokratkowane metalowymi ramkami.

Z tego co dostrzegam, całe wnętrze jest utrzymane w dwóch kolorach, czyli bieli i czerni, które tak się składa, że sama bardzo lubię. W dodatku nie jest bynajmniej zimne, bo wiodącą kolorystykę przełamują miodowe drewniane podłogi.

Ceglane ściany pomalowane zostały na biało, zaś wysoki sufit wyłożono lustrami (ktoś tu sobie lubi popatrzeć!), ale tapicerowana rama szerokiego łóżka jest dla odmiany kontrastowo czarna. Natomiast pachnąca, lniania pościel jaśnieje dziewiczą bielą.

Jej świeżość i niepokalana czystość mogą zresztą szybko ulec przedawnieniu, bo czuję, jak nadciągają potężne mdłości, a na czoło występują mi krople potu. Ostrożnie dźwigam się na niepokojąco słabych łokciach, zamierzając wydostać się z posłania, gdy gdzieś z tyłu dobiega mnie znajomy głos:

— Poczekaj, pomogę ci.

— N-nie... potrzebuję.

— Jasne, widzę przecież. Świetnie sobie radzisz, Blue.

One YearWhere stories live. Discover now