21 *Epilog*

167 6 0
                                    

Wszyscy bardzo się staraliście, chcieliście pomóc, prosiliście, więc wróciłem na terapię. Ale to nic nie zmieniło. Josha już nie było i żaden psychiatra, żadne leki i rozmowy z Wami tego nie zmienią. Chociaż sam miałem nadzieję, że to coś da, że wyjdę z tego gówna. Ale z dnia na dzień wcale nie było lepiej. Było gorzej.

Kłamałem już od pewnego czasu z tymi lekami. Niby pilnowaliście mnie, żebym na pewno je wziął i połknął. Ale nie ciężko było mi ukryć pigułkę w ustach albo zwyczajnie po chwili ją zwymiotować. Po nich zawsze robiłem się senny. Nienawidziłem tego. Przez nie byłem otępiały, wszystko było bez znaczenia. I faktycznie, kiedy działały pozwalały znosić stratę, ale później ból był jeszcze większy.

Codziennie, kiedy się budziłem miałem nadzieję, że to był sen. Że za chwilę dostanę od Josha wiadomość na nowy, dobry, dzień. Za każdy razem nic się nie działo. I za każdym razem to co brałem za sen okazywało się koszmarem mojego codziennego życia.

Chciałem pamiętać to co było najlepsze w naszej relacji. Przypominałem sobie każdy jego pocałunek, barwę jego głosu, kiedy się śmiał, tą radość w jego oczach, to jak mnie dotykał, kiedy badał moje ciało. Chciałem pamiętać wszystko. Pamiętałem i przypominałem sobie każdy szczegół jaki wyłapałem w jego osobie. Zawsze kończyło się to na kolejnym ataku płaczu. Nie mogło być inaczej, skoro straciłem w swoim życiu tak wspaniałą osobę.

Mijały dni, miesiące i pory roku. Czułem jakbym przeniósł się w czasie. Niby pamiętam te zmiany, chociażby, kiedy z dnia robiła się noc i na odwrót. A jednak były dla mnie jak rozmazana plama, z której na siłę próbuję cokolwiek wyciągnąć. Każdy dzień zdawał mi się trwać w nieskończoność, a z drugiej strony nie miałem pojęcia, kiedy każdy dzień się zaczynał i kończył. Czas był poza kontrolą, zupełnie jakby zmieniły się wartości tego czasu. Minuta zamiast trwać tyle co zwykle zdawała się czasem być zdecydowanie dłuższa, a innym razem była ułamkiem sekundy.

Nie radziłem sobie wcale, ale bardzo się starałem. Dalej sobie nie radzę. Starałem się odżyć na nowo, bo tego każdy oczekiwał, bo wiedziałem, że Josh nie chciałby, żebym tracił życie na zbyt długą żałobę. Ale to nie moja wina, że inaczej nie potrafiłem. To wyszło tak samo, tak naturalnie, że nawet nie zauważyłem. Chciałbym móc cofnąć czas, zmienić bieg wydarzeń, może byłbym w stanie temu zapobiec, może mogłem cokolwiek zrobić, żeby Josh nie wsiadł do tego pieprzonego samolotu. Teraz wydaje mi się, że mogłem zrobić tak wiele. Ale to niewiedza o przyszłości powoduje, że ta się dzieje. Chciałem zaakceptować myśl, że może tak musiało być, że i tak nic by się nie zmieniło.

Minęły już ponad dwa lata od tamtego dnia, a ja dalej się nie pozbierałem. Nie wiem, kiedy upłynął ten czas. Czas nie leczy ran albo nie robi tego w moim przypadku.

Josh prosił, żebym nie poddał się okaleczniu samego siebie. Obiecałem, że nigdy do tego nie wrócę. Tą obietnicę udało mi się dotrzymać. Chociaż nie raz skóra wręcz paliła mnie, żebym potraktował ją ostrzem. Nie zrobiłem tego, bo mu to obiecałem. Ale to nie zmienia faktu, że się poddałem. Może wygrałem w kwestii cięcia się, ale przegrałem w innej. W momencie, w którym odszedł Josh musiałem podświadomie wiedzieć, że to będzie też mój koniec. Nie okaleczałem się, ale nie robiłem tego tylko dlatego, że straciłem wszystko. Pomimo, że minęły dwa lata wiem, że wraz z Joshem to też ja straciłem życie. To co było potem nie można nazwać życiem ani nawet marną egzystencją. To była przed-śmierć rozciągnięta w czasie. Nie było sensu tego robić skoro i tak już praktycznie byłem martwy.

(not) ALONE // Joshler [zakończone]जहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें