Epilog

3.1K 77 371
                                    

Perspektywa Michała

Pogoda tamtejszego ranka zostawiała wiele do życzenia. Gdy tylko opuściłem klatkę schodową, uderzył we mnie mocny wiatr, który szybko pozbył się kaptura spoczywającego na mojej głowie. Do tego lało jak z cebra, a fakt, że się nie wyspałem sprawiał, że najmniejszy drobiazg denerwował mnie do granic możliwości.

Przebyłem krótką trasę, która zaczynała się pod drzwiami mojego mieszkania, a kończyła w momencie kiedy usadowiłem się na tyle taksówki. Jeździłem nimi na tyle często, że kierowcy z mojego rejonu kojarzyli mnie, a Damian, który dzisiaj był moim kierowcą doskonale wiedział gdzie się wybierałem.

- Tam gdzie zawsze? - zapytał, odwracając się do tyłu. Jego długa, blond grzywka opadła na czoło.

Skinąłem głową, wolałem się nie odzywać. Od rana byłem rozjuszony, a nie chciałem wyżywać się na Bogu ducha winnemu Damianowi. Oparłem głowę o szybę i obserwując szybkie życie w stolicy, myślałem wiele.

W połowie drogi z zamyślenia wyrwał mnie mój wibrujący telefon. Spojrzałem na ekran, a widząc numer, który za każdym razem tlił we mnie mały płomień nadzieji, otrząsnąłem się. Szybko przesunąłem palcem po ekranie, a chwilę później telefon znalazł się tuż przy moim uchu.

- Halo? - zacząłem.

- Cześć, Michał. Dzwonię, bo chciałem Ci przekazać, że jadę do Bydgoszczy. Będę z powrotem jutro, ale chcę cię prosić, żebyś w razie czego był dostępny - głos pana Krajewskiego wybrzmiał w moje ucho.

- Dzień dobry. Tak, oczywiście. Ciagle jestem pod telefonem - nie ośmieliłbym się mu odmówić. - Coś nowego?

- Niestety nadal bez zmian.

Skinąłem głową, choć nie mógł tego zauważyć. Wymieniłem się z nim jeszcze kilkoma niezobowiązującymi faktami, po czym zakończyłem połączenie, widząc, że zbliżam się do celu.

Uprzednio płacąc Damianowi należną sumę za usługę, opuściłem pojazd. Stanąłem przez ciemnoszarym budynkiem, który mimo otoczenia pełnego drzew i atrakcyjnego krajobrazu, nie tlił we mnie iskry. Wręcz przeciwnie. Za każdym razem jak tu byłem coś we mnie umierało. Po kawałku.

Deszcz lekko ustąpił, więc nie spieszyłem się do wejścia. Odetchnęłam kilka razy, zanim postawiłem pierwsze kroki i skupiłem swój wzrok na wielkim napisie, który znajdował się na dachu budynku.

Centrum Medyczne Sawicki.

Zarzuciłem kaptur czarnej kurtki na głowę i po kilkudziesięciu sekundach znalazłem się już w środku placówki. Jak zazwyczaj panowała tutaj cisza. Nie było przepychu, rozmów, płaczu czy krzyku, ale takie właśnie były uroki prywatnego szpitala. Co jakiś czas przechodziły tutaj jedynie pielęgniarki i osoby odwiedzające chorych, ale i tak panowała grobowa cisza.

Niemo przywitałem się na recepcjonistą, który także znał mnie już doskonale. Przecież przychodziłem tu już tak długo. Przeszedłem drogę, która znałem na tyle dobrze, że nawet w zupełnej ciemności dotarłbym do odpowiedniej sali. Zatrzymałem się jednak troszkę wcześniej i zapukałem do jednych z drzwi, które swoją drogą także często były przeze mnie okupowane. Może trochę rzadziej, ale nadal często.

- Proszę! - krzyk dobiegł do mnie zza białej płyty, więc złapałem za klamkę i wszedłem do środka.

Zamknąłem za sobą drzwi i nawet nie wchodząc głębiej, ulokowałem swój wzrok na Grzegorzu, który z okularami na nosie, przeglądał jakieś papiery. Spojrzał na mnie najpierw z pod krzaczastych brwi, a następnie zdejmując szkła kontaktowe, odchylil się na siedzeniu.

Michał, nie Mata | MATAWhere stories live. Discover now