Rozdział 18. Rzeka.

3.5K 85 145
                                    

Czas. Pojęcie względne. Rzecz, której w żaden sposób nie jesteśmy w stanie zatrzymać. Nawet jeżeli wydaje się nam wszystko zwalnia, tak nie jest.

Sekundy, minuty, godziny, dni, tygodnie, miesiące i lata.

Wszystko płynie dalej a my jakby żyjąc w jakiejś symulacji poddajemy się jemu, bo to on zawsze nad nami górował. Nie mogliśmy zatrzymać go, lecz mogliśmy zostać zatrzymani przez niego.

I tak też było przez ostatnie trzy miesiące. Czas pochłonął mnie w całości. Mijał tak szybko jak jeszcze nigdy w moim prawie dziewiętnastoletnim życiu.

Scisnelam kilka razy mocno powieki, aby ulżyć moim oczą, które już od kilku godzin wgapiały się w ciągi słów i liczb. Cholernych liczb. Uniosłam lekko głowę, by swój wzrok ulokować na kalendarz wiszący nad biurkiem. Nad ciągiem liczb ukazane były zdjęcia jakiś piesków. Zaprojektowany został przez grupę uczennic z mojej szkoły a następnie sprzedawany wraz z końcem zeszłego roku kalendarzowego. Cały dochód przeznaczony był na schronisko w naszym mieście. Na początku mialam po prostu kupić go, a później wrzucić do jakiejś szuflady, ale w pewnego dnia po prostu go zawiesiłam i tak wisi do dziś.

Czternasty styczeń. Dwutysięczny dwudziesty drugi rok.

Tak blisko do tego cholernego egzaminu dojrzałości. Kto to wymyślił? Dlaczego to wiedzą definiuje nasza dojrzałośc, a wraz z nią naszą odpowiedzialność i przygotowanie na dorosle życie?

Tyle pytań a tak mało odpowiedzi.

Westchnęłam kładąc łokcie na biurko a następnie opierając swoją czoło o rozłożone dłonie. Byłam już tym wszystkim bardzo zmęczona. Od kilku miesięcy od każdego słyszę tylko jedno słowo.

Matura.

Moje życie zaczęło przypominać jakąś zaprogramowana grę. Dom, szkoła, dom, szkoła, dom. I tak w kółko. A w domu spędzam czas tylko nad książkami. Presja jaką jestem obarczana z każdej strony popędza mnie w wyrzuty sumienia gdy tylko wykorzystam wolny czas na inne czynności niż nauka. Mój tata, moja babcia i ja. Kto by pomyślał, że sama sobie robię pod górkę. Za każdym razem wmawiam sobie, że nie jestem jeszcze dobrze przygotowana a potem siadam do zadań, których już nawet liczyć nie muszę, bo na pamięć pamiętam wynik.

Nie pamiętam kiedy ostatni raz widziałam się z dziewczynami. Kiedyś widziałyśmy się prawie codziennie a teraz? Nawet nie rozmawiamy, bo nie mam na to czasu. Całe szczęście rozumieją mnie i nie mają mi tego za złe. Wiedzą, że bardzo zależy mi na dobrych wynikach matur. Wspierają mnie i dobrze wiedzą, że po maturach wszystko wróci do normy. Chociaż one.

A Michał? Tego samego nie mogę o nim powiedzieć. Oczywiście, wspiera mnie i wie jak bardzo mi zależy, ale widujemy się co drugi weekend, wtedy zazwyczaj jadę do Warszawy i zdarzy się nieraz, że odwiedzi mnie w moich skromnych progach. Dużo się kłócimy, a napewno więcej niż kiedykolwiek. A powod zawsze jest ten sam - czas. Ten cholerny czas. Doba jest dla mnie za krótka, a to że dzieli nas ponad trzysta kilometrów wcale nam nie pomaga. Tłumacze mu, że do maja tak niestety będzie i nie jestem w stanie nic poradzić. On oczywiście zawsze odpowiada mi swoją typową gadką, że przemęczam się i niedługo się wykończe.

I może ma trochę w tym racji.

Śpię dziennie po pięć godzin a w ciągu dnia nie mam nawet czasu porządnie zjeść. Ostatnimi czasy schudłam kilka kilogramów, co bardzo odznacza się na moim ciele, które powoli traci swoje krągłości a zyskuje wystające żebra i kościste dłonie. Ale wiem, że to tylko chwilowe. Jeszcze trzy miesiące i wszystko wroci do normy.

Zerknęłam na wyświetlacz swojego telefonu. Widniała na nim godzina dwudziesta trzecia pięćdziesiąt dwa a pod nią kilka wiadomości na naszej grupie, których wcześniej nie widziałam przez wyciszony telefon.

Michał, nie Mata | MATAWhere stories live. Discover now