Rozdział 27. Adrianna.

2.3K 68 80
                                    

- Nie szarp mną! Umiem chodzić! - Warknęłam w stronę jednego z ochroniarzy klubu, który prowadził mnie do jakiegoś pomieszczenia.

Powiedziałbym wam gdzie byłam, jednak oprócz tego, że w jakimś klubie nocnym, to nie wiedziałam niczego innego. Obudziłam się już w nim i tak naprawdę nie wiedziałam czy nadal byłam w Warszawie, a może nawet opuściłam kraj. Nie wiedziałam niczego, a wąsaty ochroniarz, który od kilku minut prowadził mnie w jakieś miejsce i oprócz silnego szarpania moim ciałem, nie robił niczego innego. Ani razu się nie odezwał, więc nawet po jego akcencie nie byłam w stanie zgadnąć swojego położenia. W tamtym momencie, nawet się nie bałam. Byłam tak osłabiona, a jednocześnie podminowania, że nie w moim umyśle nie było już miejsca na strach, który ostatnio towarzyszył mi tak często, że śmiało mogłam nazwać go swoim przyjacielem. Teraz pogodziłam się z faktem w jakim miejscu się znajduję i co będę tutaj robiła, albo raczej do czego będą chcieli mnie zmusić, a ja oczywiście tego nie zrobię. Mogą mnie torturować, bić  albo nawet zabić, ale nie zrobię ze swojego ciała użytku dla jakiś nie wyżytych staruchów. O nie.

Po kilkunastu moich wyzwiskach i pokonanym kilometrze, zatrzymaliśmy się pod drzwiami, na których widniała plakietka ze znaczkiem, a dokładnie z jakimś ptakiem. Nie widziałam co to oznaczało. Zapytałabym Marcusa, ale nie widziałam go odkąd się obudziłam i w sumie to nie wiem czy mam się cieszyć czy płakać. Wąsaty mężczyzna uniósł zaciśnięta pięść do góry, a następnie zapukał do drzwi trzy razy. Dokładnie policzyłam. Drugą ręką zaś mocno mnie trzymał, żebym zapewne nie uciekła. Szczerze, to nawet mi się nie chciało.

Poddałam się. Tak po prostu.

Nie miałam już siły walczyć.

Po długo wyczekiwanym "Proszę", facet chwycił za klamkę i szarpnął drzwiami. Podejrzewałam, że ma jakąś manię szarpania różnymi rzeczami czy ludźmi. Nim zdążyłam zrobić cokolwiek, wepchnął mnie do środka i zatrzasnął za mną drzwi, sam nie wszedł do środka. Zaczęłam rozglądać się po pomieszczeniu. Był to pokój utrzymany raczej w ciemnych barwach, a jego wyposażenie było dosyć ubogie. Oprócz długiej kanapy, stoliku kawowego, fotela i kotary rozciągającej się na długości całej ściany; nie było niczego innego.

Westchnęłam przeciągle, zastanawiając się co właściwie powinnam zrobić. Szansa na ucieczkę była niewielka, zważając na to, że za drzwiami pewnie nadal czaił się ten wąsaty ochroniarz, który przy okazji denerwował mnie samym swoim byciem, do tego stopnia, że miałam ochotę rzucić się na niego. Powstrzymało mnie to, że i tak wiele bym nie zdziałała, a może jeszcze mi by się oderwało. Dawno przestałam wierzyć w twierdzenie, że kobiet się nie bije. A przynajmniej tutaj płeć nie miała żadnego znaczenia. Zdawałam sobie sprawę, że nie jestem tutaj sama, bo ktoś jednak nas tu wpuścił i podejrzewałam, że ta osoba znajduję się właśnie za ciemnoczerwoną kotarą. Aczkolwiek, nie spieszyło mi się, aby poznać jej tożsamość, więc po cichu skierowałam się do sofy, zajmując miejsce na jej krawędzi.

Zaczęłam najgorszą z możliwych opcji, czyli myślenie. O mojej rodzinie, czy wiedzą jak mnie stąd wydostać, czy generalnie wiedzą gdzie jestem i czy w ogóle mnie szukają. Nie wiedziałam gdzie się znajduję. Ta niewiadoma sprawiała, że byłam bardziej zdenerwowana i zła, niżeli przestraszona. Nie wywierał na mnie wrażenia fakt, że prawdopodobnie za chwilę ktoś będzie chciał skorzystać z mojego ciała jak z zabawki, wbrew mojej własnej woli. Nie przejmowałam się tym. Już nie.

Minęło kilka, albo nawet kilkanaście minut, zanim coś się zaczęło dziać. Na początku, jakieś szmery zaczęły wydobywać się z tajemniczego miejsca, a później dochodził stamtąd kobiecy głos. "Może to jakaś lesbijka i będzie delikatna" Pomyślałam sobie, bo jedyne co mi zostało to szukać pozytywów w całej tej beznadziejnej sytuacji. Jednak moje przypuszczenia szybko zostały rozmyte, gdy zza ciemnego materiału, wyłoniła się męska sylwetka. Nie widziałam jego twarzy, bo nagle ułożenie drewna na podłodze stało się ciekawsze, niż tożsamość osoby, która stała jakieś dwa metry ode mnie.

Michał, nie Mata | MATAWhere stories live. Discover now