- Marco, powiedz mi jedną kluczową rzecz – mówię ze stoickim spokojem – dlaczego tutaj jesteśmy?

- Ian - zaczyna, ale nie daję mu skończyć.

- Nie. Uważasz, że jesteśmy tutaj na darmo? Ile czasu kosztowało nas doprecyzowanie nawet najmniejszego szczegółu każdego skoku? Ilu ludzi i sprzętu ściągnęliśmy, aby dojść tak daleko? - śmieję się zimno. - To jest wojna. Jeden zły ruch i tracisz przewagę. Jedno potknięcie i zostajesz pośrodku gówna, jakie ona za sobą niesie i jesteś jedną z ofiar. Śmierć jest jak nabój, a ja chcę mieć cały arsenał, rozumiesz? I nie pozwolę komuś tego spieprzyć. Nawet tobie.

- Jestem z tobą w tym bagnie, ale stoimy w miejscu – odpowiada chłodno. - Naprawdę tego nie widzisz?

- Skoro tak uważasz, to co tu jeszcze robisz? Nikt tu cię nie trzyma, Marco. Droga wolna.

- Bo jestem twoim pieprzonym przyjacielem! – warczy. – Ale w porządku – wzdycha pod nosem, próbując zachować zimną krew. – Kiedyś się opamiętasz. Niestety będzie już za późno i zrozumiesz, że twój zasrany arsenał to cmentarzysko. Manifestujesz tę wojnę w imię martwej idei.

- Martwej?

- Ian – zaczyna ostrożnie, choć w obu z nas nerwy zaczynają brać górę – Ona nie żyje. Nie zwrócisz jej życia marnując przy tym swoje.

- Kim ty jesteś, żeby wypowiadać się na jej temat? - mówię przez zaciśnięte zęby. - Skończyliśmy rozmowę. Wynoś się.

Nic już nie odpowiada. Nad nami zaczynają rozbrzmiewać policyjne syreny. Marco odwraca się do mnie plecami i przez chwilę obserwuję, jak jego postura zlewa się z panującym tutaj mrokiem. Biorę głęboki oddech i rozmasowuje obolałe skronie. Wiem, że to kolejny ślepy zaułek, ale nie odpuszczę. Dostanę w swoje ręce zabójcę Evelyn i rozerwę mu wnętrzności gołymi rękami.

Za fakt, że nadal żyję odpowiada tylko zemsta. Ona mnie napędza. Nigdy nie chciałem brać udziału w tej wojnie. Nigdy nie chciałem stać na polu bitwy. Wszystko się zmieniło w dniu, gdy odebrano mi siostrę. To oni wzniecili ogień, ale to ja sprawię, że to nie nasze domy spłoną. Będę bezlitosny.

***

Wracam pieszo, pustymi chodnikami miasta. Mijają mnie pędzące samochody. Pada deszcz, a zimne powietrze uderza w moją lodowatą twarz. Dochodzę do budynku Gilstrap Gentleman Club i mijam kolejkę do głównego wejścia. Kieruję się na tył budynku, gdzie znajdują się ciężkie metalowe drzwi dla personelu.

- Savinni – pada z ust ochroniarza, gdy przekraczam próg. – Dobrze cię widzieć.

- Już otworzyliśmy?

- Tak jest.

Wchodzę do środka ściągając z ramion przemoczony płaszcz, a mokre włosy przyklejają mi się do twarzy. Przechodzę przez garderobę moich pięknych pań, które witają mnie czułymi spojrzeniami i chichotem, a gdzieś między odbiciami w lustrach dostrzegam sutki wyskakujące ze staników. Nie robi to już na mnie najmniejszego wrażenia i przechodzę dalej, na główną salę.

Widzę parę znajomych twarzy, w którymi witam się przelotnym skinieniem głowy. Nie mam ochoty z nikim rozmawiać i nie będzie dziś wyjątków. Kieruję się prosto do mojego gabinetu. Przyciskam do czytnika kciuk i wchodzę do środka.

Zdejmuję przez głowę mokrą bluzę i wyciągam z szafy suche ubrania. Usadawiam się wygodnie na skórzanym fotelu i obracam w stronę okna. Panorama Manhattanu nocą koi moją duszę. To jedyne miejsce, w którym mogę się zamknąć i wyciszyć, z dala od ponurej rzeczywistości. Ten świat jest skażony, a po tylu latach walki, ja wraz z nim. Kolejne miesiące mijają i nic nie wskazuje na to, aby kiedykolwiek mógł się uleczyć.

Bractwo Omerta [1] - Atak (ZAKOŃCZONE)Where stories live. Discover now