Rozdział 11 - Donovan

65 6 18
                                    

Lucy nie wróciła wieczorem. Przynajmniej nie do momentu, gdy jeszcze siedziałem wraz z tamtą trójką. Postanowiliśmy, że zrobimy coś wbrew Lucy. Nie chcieliśmy narażać jej na większe nerwy. I tak reakcja była już wystarczająco dziwna. Coś ukrywała przed wszystkimi i zdecydowanie nie chciała, żeby ktokolwiek się dowiedział.

Pomasowałem swój nadal obolały policzek.

Przypominało mi to coś na wzór zespołu stresu pourazowego lub bardzo silną traumę. Na dodatek przy samym słowie: „laboratorium"...

Czyżby Lucy miała jakieś doświadczenie z laboratoriami? – pomyślałem przez chwilę. Nie sądziłem jednak, by sama tam trafiła. Nie miałaby szans na ucieczkę. Kompleks był bardzo dobrze chroniony. Podejrzewałbym, że dowiedziała się, co przeżywały niektóre wampiry wewnątrz.

Miałem przywilej, że ojciec mówił mi w listach, jak bawiła się matka. Wydawały się to zwyczajne badania, nic ponadto.

Królik dziabnął mnie w palec. Zabrałem go pospiesznie i spojrzałem z wyrzutem na ten wybryk natury.

— Nie patrz się tak na mnie, wiem, że jesteś głodny. Znowu.

Pamiętałem, o której moi rodzice zaczynali pracę. Wcześniej skoczyłem jeszcze do Kevina, żeby wypisał mi na szybko papier, że niby potrzebowałem czegoś z laboratorium. Zgodził się i przy tym kazał bardzo uważać. Jak to stwierdził: "pakowałem się do paszczy lwa". Nie ukrywałem, że trochę się trzęsłem na myśl, iż jako wampir wparuję głównymi drzwiami do jednego z najbardziej strzeżonych laboratoriów w tym kraju. Miałem nadzieję, że nie wzbudzę podejrzeń przy rodzicach. Szczególnie przy matce. Gardziła wszystkim, co choćby minimalnie odchodziło od ludzkiej normy.

Może przesadzałem? Może matka zachowałaby się inaczej, gdyby się dowiedziała, że też padłem ofiarą? Koniec końców byłem jej jedynym synem...

Wyszedłem z domu o odpowiedniej porze. Wyjątkowo opłaciłem konia, żeby nie przemierzyć całej trasy pieszo. Dawno nie jeździłem, więc musiałem sobie przypomnieć, jak się nie zwalić. Dostałem na szczęście w miarę spokojnego rumaka, który dzielnie znosił ciąganie wodzy.

Na miejscu czekali na mnie także Gilbert, Cameron i Alex – wspinający się na pobliskie drzewo. Mieli czekać, aż wyjdę, a w razie problemu pomóc mi uciec. Wątpiłem trochę, żeby faktycznie zrobili cokolwiek, ale wolałem mieć ubezpieczenie.

Podszedłem pod dom rodziców. Akurat ze środka wyszła moja matka – Elaine. Widocznie zaskoczyła ją moja obecność. Nie odwiedzałem ich za często.

— Donovan? Co ty tu robisz? — zapytała jakby z wyrzutem, lekko się przy tym krzywiąc.

— Muszę coś porobić w labie, a są rzeczy, do których nie mamy prawa w lecznicy.

Pokazałem jej papierek. Wzięła go do ręki, przejrzała przelotnie.

— Mogłeś przyjść jutro rano, też byłabym w pracy.

Minęła mnie ignorująco. Najwyraźniej nie była zadowolona z mojej wizyty. Obejrzałem się za nią, jednak nic nie powiedziałem. Czułem, że coś było na rzeczy, ale wolałem chyba nie pytać.

— Nie przejmuj się matką. — Usłyszałem ojca, Bennetta. — Ma zły dzień. Powiedziałbym „jak zwykle", bo w ostatnim czasie to już codzienność.

— Zauważyłem.

Uśmiechnął się.

— Dobrze cię widzieć. — Poklepał mnie po ramieniu. — Myślałem, że już nigdy nie wysuniesz się dalej niż poza dzielnicę i szpital.

Hidden BloodOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz