Rozdział 3 - Donovan

70 10 14
                                    

Już od rana królik nie dał mi żyć. Specjalnie przed snem położyłem mu na stole więcej jedzenia, żeby pozwolił mi pospać chwilę dłużej, ale nie uświadczyłem pozytywnych efektów. Wręcz przeciwnie. Yappee o drugiej w nocy piszczał z przejedzenia, a parę godzin później przeszło mu i był chętny na kolejne porcje. Naprawdę dzieliła mnie cienka granica od wyrzucenia tego zwierzaka za okno. I tak by wrócił. Jak bumerang.

Usłyszałem kolejne odgłosy głodomora. Złapałem za poduszkę, rzuciłem nią w stronę zwierzaka. Schował się z piskiem pod płaszcz. Spokój na dwie minuty. W najlepszym przypadku.

— Nienawidzę tego zająca... tfu, królika. Jeden chuj... — Nakryłem się kołdrą. — Jak mi się nie chce...

Normalnie wychodziłbym już do pracy. Co miałem zrobić ze sobą przez następne kilkanaście godzin? Praktycznie większość życia spędzałem w szpitalu. Wolne. Jeszcze mi czego. Gdybym jeszcze mógł się z kimś spotkać. Odkąd Jenna zmarła, zerwałem niemal wszystkie kontakty. W spokoju zostawili mnie nawet rodzice. Przeprowadzili się nieopodal jednego z punktów badawczych w lesie. Tam pracowali. Tylko czasami wysyłali listy, zdarzało się, że rzucali kilka groszy, by na pewno mi nie zabrakło.

Cudowni rodzice. Bardzo we mnie wierzyli, że miałem na jedzenie...

Przynajmniej nie truli mi tyłka w trakcie żałoby. Matka potrafiła się zmienić w najgorszy koszmar mojego życia. Od kiedy poznałem Jennę, jedynie narzekała. Uważała, że się staczałem, niszczyłem sobie przyszłość. Gdy tylko oświadczyłem się Jennie, jej nastawienie wobec mnie zmieniło się jeszcze bardziej. Nazywała mnie nieudacznikiem, nierobem i kilkunastoma innymi synonimami.

Na szczęście miałem od niej spokój.

Ojciec się różnił. Nie naciskał. Pozwalał mi się w spokoju uczyć, samodzielnie rozplanowywać przyszłość. Chciał, podobnie jak matka, żebym wyrósł na porządnego człowieka, ale objął zupełnie inną metodę.

To poróżniło moich rodziców. Nie zdziwiłbym się, gdyby przez ten czas się rozwiedli.

Nie mogłem usnąć, więc postanowiłem się podnieść. Moje plecy wołały o pomstę do nieba. Nie przepadały za pracą. Definitywnie. Pogładziłem je kilkukrotnie, mrucząc pod nosem z niezadowolenia.

Kątem oka dostrzegłem, jak Yappee wysuwał nosek spod płaszcza.

— A tylko spróbuj pisnąć. Tym razem oberwiesz butem, nie poduszką. Dobroduszność dla zwierząt się skończyła...

Zniknął pod ubraniem.

Dzienna rutyna dłużyła się niemiłosiernie. Nie spieszyłem się nigdzie. Nie miałem jeszcze pomysłu, gdzie wyjść w ten pochmurny dzień. Wyraźnie zbierało się na deszcz.

W głębi duszy modliłem się, żeby nagle potrzebowali mnie w szpitalu... Przynajmniej rozwiązałby się problem.

Przygotowałem mocną kawę. Przez królika nie spałem zbyt długo, a niestety organizm przywykł, że o tej porze albo ratowałem komuś życie, albo kłóciłem się z pielęgniarkami, albo zbijałem bąki w swoim gabinecie przy aromacie szpitalnej kofeiny – do pierwszej klasy nie należała, ale zawsze coś.

Wpuściłem do mieszkania trochę światła. Na ulicach znów nie przechadzało się wiele ludzi. Najpewniej większość bała się wampirów. Przez to miasto wyglądało na opustoszałe. Choć mógłbym dać sobie rękę uciąć, że bogaty dystrykt miał ostatni dzień w głębokim poważaniu. Cytując ich wspaniałe słowa, człowiek czuł, że podchodził mu żołądek do gardła.

„Bóg ich chroni, bo są blisko katedry".

Ja pierdolę...

Przynajmniej przestali rzucać na prawo i lewo tekstem: „Tylko Bóg ma moc ratowania ludzi". Jeszcze jeden taki, a przestałbym pomagać bogatym... Naprawdę nie miałem nic przeciwko wierze, ale pewnych granic lepiej nie przekraczać. Lekarze posiadali wyjątkowo dużo praw w tym państwie. Pewnie nie musiałbym ponosić odpowiedzialności, gdybym specjalnie ukatrupił któregoś. Powstrzymywała mnie przysięga Hipokratesa[1], której trzymałem się kurczowo.

Uznałem, że nie usiedzę w domu. Zostawiłem przekąskę królikowi. Jakaś szansa, że nie rozniesie mieszkania. Obrałem inną trasę, bardziej naokoło. Spacer mi nie zaszkodzi. W międzyczasie zapaliłem na spokojnie, odpowiedziałem przypadkowym osobom „dzień dobry". To dziwne uczucie, gdy ludzie znali mnie, ale ja nie znałem ich...

Wampiryzm sprawił, że praktycznie nie odczuwałem zmęczenia w nogach. Dzięki temu wyrabiałem też na zakrętach w szpitalu, a także przez to, nim się obejrzałem, obszedłem cały średniozamożny dystrykt. Już z daleka słyszałem, jak w okolicach rynku ludzie gromadzili się blisko katedry, wrzeszczeli, że okłamano ich ze spokojem. Schatteni starali się ich opanować, ale ci nakręcali się jeszcze bardziej.

Zamrugałem zdziwiony, po czym podjąłem prosty wybór. Obrałem inną drogę. Wolałem nie mieszać się w sprawy, które mnie nie dotyczyły. Przy okazji minąłem szpital. Na przerwie stało paru znajomych. Zamieniłem z nimi kilka słów, po czym odszedłem w stronę rzeczki. Istniał jeden plus najazdu krwiopijców. Nie siedziały tu tłumy.

Zapaliłem kolejnego papierosa. Woda płynęła mozolnym tempem. Westchnąłem smutny. To tutaj oświadczyłem się Jennie. Kurwa, jaki ja byłem wtedy szczęśliwy. Miałem tyle planów, chęci do życia, zapału. Wszystko zgasło. Jakoś musiałem to ciągnąć.

Pamiętałem każdy detal na twarzy Jenny. Z jaką ekscytacją rzuciła mi się na szyję. Popłakała się ze szczęścia. Niewiele brakowało, a razem wpadlibyśmy do rzeki. Jakoś udało mi się utrzymać nas w miejscu. Inaczej skończyłoby się to zapaleniem płuc. Jenna przyglądała się pierścionkowi bez przerwy. Nie przestawała mówić o pomysłach na nasz ślub, rozmyślała, gdzie byśmy pojechali, żebym odpoczął od pracy...

Na samo wspomnienie zebrały mi się łzy. Zacisnąłem dłoń w piąstkę. Wyrzuciłem agresywnie niedopałek do strumienia. Warknąłem pod nosem. Jak najszybciej skierowałem się do domu. Zbyt wiele miejsc kojarzyło mi się z Jenną. Nie potrafiłem poradzić sobie z jej śmiercią. Wątpiłem, że kiedykolwiek byłbym w stanie.

Na dodatek zaczęło padać.

Wręcz świetnie.

Zdążyłem schować się przed największą falą deszczu. Jeszcze na klatce schodowej odwiązałem włosy. Ciekło z nich parę pojedynczych kropel wody. Wziąłem głęboki wdech. Złapałem za klamkę od drzwi i...

Były...

Otwarte?

Czyżbym zapomniał je zamknąć? Nie. Wydawało mi się, że wyrobiłem sobie nawyk przekręcania kluczy. Chyba że wyleciało mi z głowy z przemęczenia.

Wszedłem do środka.

Serce stanęło mi na krótką chwilę.

I wtedy uświadomiłem sobie, że wcale nie zapomniałem zamknąć drzwi.

Na krawędzi łóżka siedziała skąpo ubrana blondynka z moim królikiem na kolanach. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się zadziornie.

— Cześć, Donovan — powiedziała spokojnie. 


[1]Przysięga Hipokratesa – przysięga składana przez lekarzy w starożytności, zawierająca podstawy dzisiejszej etyki lekarskiej. 

Hidden BloodOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz