Biały elf

By AlorAnil

258 23 0

"Quaerite et invenietis" ~ Szukajcie, a znajdziecie. Estalavanes, żyjący jako marny posługacz w noclegowni, j... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

Rozdział 23

2 0 0
By AlorAnil

Poranek, w którym Colonell obudził się w sypialni Estalavanesa, był najgorszym koszmarem przyprószonym niepowtarzalną słodyczą. Widok śpiącego, wyciągniętego na całą długość elfa rozczulał do tego stopnia, że ostatnie minuty tuż przed świtem młody człowiek spędził na wpatrywaniu się w niego z uwielbieniem. Bał się westchnąć, by go przypadkiem nie zbudzić. Śpiący Esti wydawał się tak spokojny i wyzbyty trosk, że przestał przypominać samego siebie.

     Myślał, że serce zaprzestanie pracy, kiedy białe jak śnieg powieki z trzepotem czarnych rzęs rozchyliły się ospale, a spojrzenie zielonych kocich oczu spoczęło na jego twarzy. Wzrok chłopaka zdradzał więcej zrozumienia niż mężczyzna oczekiwał. Najwyraźniej dobrze zapamiętał noc tuż przed zaśnięciem. I, podobnie jak on sam, wyczekiwał z niecierpliwością momentu przebudzenia.

     Col wciąż przed oczami miał obraz Estiego obracającego się na bok, leżącego z nim twarzą w twarz i uśmiechającego się nieśmiało. To było najcudowniejsze „dzień dobry Col" w jego dwudziestopięcioletnim życiu, a pierwsza myśl, jaka mu wtedy przyszła do głowy, to ta, że mógłby w tej chwili umrzeć.

     Nie wiedział jeszcze, jak bardzo życzenia lubią się spełniać, gdy nikt się tego nie spodziewa. I wedle własnej pokrętnej logiki.

     Było to tak wspaniałe i nierealne, że świat nie potrafił już dłużej tego znieść. Gdy w drzwiach sypialni stanął Mag, romantyczny nastrój pękł niczym uderzony rzeczywistością kryształ, a przejmujący odgłos temu towarzyszący poniósł się wibracją w piersi rozbudzonego Cola. Nagłe pojawienie się doradcy tuż przed świtem nie zwiastowało niczego dobrego. W jego czarnych oczach dostrzegało się słabo skrywane zaskoczenie obecnością zwiadowcy dowodzącego nocnym zwiadem.

     Domykający za sobą drzwi Mag wyglądał w świetle lampek na szczególnie poruszonego - i to bynajmniej nie widokiem dwóch młodzieńców w jednym łóżku (w końcu utrzymywali oni między sobą stosowny dystans). Jego przenikliwy umysł zatruwały myśli, których nie chciał wypowiadać na głos, a które nie dawały mu wytchnienia. Zamknięte same ze sobą gryzły się i uwierały, wymuszając na leciwym człowieku potrzebę działania, toteż nie przedłużając, wyrzucił z siebie cztery bolesne słowa: nocny patrol nie wrócił.

      Wydarzyło się to pięciodzień temu, a ciał nadal nie odnaleziono, choć trzydziestu ludzi, zbrojnych oraz tropicieli, przy wsparciu dziesięciu czarodziejów bez ustanku przeczesywało puszczę w poszukiwaniu zaginionego nocnego patrolu. Jak gdyby cała piątka doświadczonych zwiadowców zdezerterowała. Albo zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Gęsty las łączący Adeilę, Asvill oraz Twierdzę był obszarem o ogromnej powierzchni, kto wie, dokąd chłopaki wyrwali z nudów. Kto wie, dokąd leśne widmo ich zabrało. Smok. Ale jaki miałby powód, by atakować dopiero teraz? A jeśli to wina tego, co przyszło po nim? Co jest na tyle potężne, by przegonić prajaszczura z posterunku? Czy w ogóle było coś takiego?

     Pięć pełnych dni straconych na bezowocnych poszukiwaniach i ani śladu jego ludzi. Tak jak nigdzie nie było choćby znaku świadczącego o trójce wysłanników Zakonu Paladynów. Nawet jeśli zwierzęta i owady dopełniły swojego obowiązku, to powinni natrafić na cokolwiek! Elementy pancerza, broń, różnice w poszyciu wskazujące na stoczoną niedawno walkę, rdzawe plamy krwi...

     Nie znaleźli absolutnie nic.

     Pozbawiony nadziei na odnalezienie swoich ludzi Colonell odetchnął ze znużeniem, wspierając dłonie w rękawicach na brudnych kolanach. Bolały go ramiona, o nogach nie wspominając, lecz w dalszym ciągu liczył że znajdzie coś, co naprowadzi ich na właściwy trop. Głupia naiwność. Klęcząc w leśnym runie, pełen wątpliwości w stosunku do swojej mozolnej pracy zaczynał się zastanawiać, jaki jest sens szukania igły w stogu siana. Albo pięciu igieł. A tej felernej nocy to on miał prowadzić ludzi w teren. Zginąłby razem z nimi. To on miał być na miejscu Jodegarda, którego wraz z resztą chłopaków posłał na śmierć, zupełnie nie zdając sobie z tego sprawy. Kto mógł przewidzieć, że dojdzie do tragedii tam, gdzie od wielu lat nic się nie działo? Nie znaleźli jednak nic, co potwierdzałoby niedawny pobyt zwiadowców w okolicy. Może nie byli wystarczająco dokładni? A może chłopcy naprawdę postanowili się zabawić i zapijaczyli w pobliskiej gospodzie?

     Kogo on próbował oszukać? Przecież nie trwałoby to aż pięć dni. I nie zabraliby ze sobą ascetycznych paladynów.

     Pomarszczona mocna dłoń spadła całym ciężarem na opancerzony bark Cola, uciskając skórę naramiennika w pełnym otuchy geście. Młodzieniec uniósł naznaczoną zmęczeniem twarz na Maga. Nie doczekawszy się żadnych wieści przymknął powieki i wystawił brudne policzki na ciepły powiew wiatru.

     Starzec patrzył przed siebie, w napięciu obserwując pracę gromady ludzi przeczesujących teren centymetr po centymetrze. Pochylony nad niegdysiejszym wychowankiem wreszcie przykucnął obok niego, badając wydeptaną trawę oraz zbutwiałe liście. Kątem oka stale zerkał na wytatuowany profil łowcy, jakby to jego w szczególności pilnował.

     Pokryte wątrobowymi plamami palce ponownie ucisnęły naramiennik.

     - Nie obwiniaj się, młodzieńcze. Nikt nie mógł przewidzieć, co się wydarzy, nawet ja. Lękałem się, że to ciebie będziemy poszukiwać. I nie zamierzam ukrywać, iż byłem zaskoczony widząc cię w kwaterze Estalavanesa.

     Col zachwiał się w przód. Wycieńczony, zmuszony wesprzeć się ramieniem rozmówcy przetarł piekące powieki, zostawiając na nich smugę błota. Dla odzyskania ostrości widzenia śledził wzrokiem ruch odległej magicznej sfery drugiego zespołu poszukiwawczego. Nie spał od dwóch nocy i był już na skraju wyczerpania, ale nie pozwolił sobie na odpoczynek. Musi ich znaleźć. To jego ostatni obowiązek względem zaginionej piątki.

     - Nie martw się o swojego ucznia, nie skrzywdzę go – zapewnił osowiale. - Nie jest aż tak uległy, by wszystko przyjmować bez słowa sprzeciwu.

     - Zgadzam się z tobą, już nie jest. Aczkolwiek przyjmuje na siebie więcej, niż powinien. Zupełnie jak i ty.

     - Wkrótce zrozumie, że to nie jego wina.

     W tej chwili pełna uwaga Maga skupiła się na zrozpaczonym obliczu młodego kompana. Kilkudniowy zarost pokrywał jego szczękę, przykrywając część zawiłego malunku.

     - A ty to rozumiesz? – spytał wychowanka. - Czy możesz to samo powiedzieć o sobie, Colonellu?

     - Rozumiem, że to nie jest moja wina, bo nie posłałem ich na śmierć z pełną świadomością swojego czynu, ale i tak...

     - Nie o to pytałem, młodzieńcze - uciął kategorycznie Mag. - Chcę wiedzieć czy rozumiesz, że to, co się wydarzyło, nie jest winą Estalavanesa.

     Col otworzył usta szykując odpowiedź, lecz jego wahanie odbiło się milczeniem od gęstniejącej atmosfery. Moment niepewności przedłużał się, toteż łowca zacisnął zęby i odwrócił wzrok. To nie tak, że oskarżał Estiego o całe zło minionych dni. Po prostu szukał winnego, a nie mogąc go znaleźć odczuwał tak głęboko palącą bezradność, że musiał ją na kimś wyładować.

     Przez kilka kolejnych uderzeń serca przyglądał się znikającym za drzewami cieniom, zaraz pojawiającym się w prześwicie między pniami odrobinę dalej i dalej. Tylko oni dwaj pozostawali w tyle.

     - Tej nocy był ze mną - zaczął Col nieobecnym tonem. - Mam czujny sen i słyszałem każdy jego ruch. To nie był on.

     - Odpowiedź wymijająca nie jest żadną odpowiedzią, Colonellu.

     Mag po raz ostatni klepnął jego bark i gibko stanąwszy na równych nogach rozejrzał się po okolicy. Nie wyglądał na zmęczonego. To przygnębienie zgarbiło zwykle wyprostowaną sylwetkę doradcy.

     - Przypuszczam, że jest to wynik przemęczenia, mój młody przyjacielu – wymruczał. - Dajesz z siebie wszystko, a poczucie winy wymusza na tobie zdwojenie wysiłków. Miło zamienić choćby słówko, jednakże wracajmy już do pracy. Zbliża się południe.

     Col podrapał szorstką brodę swędzącą od potu i brudu. To nie była wymijająca odpowiedź, ale szczera prawda. I chociaż kwestia winnego nadal pozostawała tajemnicą, tak z całą pewnością nie posądziłby przyjaciela o to, że jego obecność przyczyniła się do tak niefortunnego biegu wypadków. Zrozumiał pytanie Zrzędy. I najzwyczajniej nie miał ochoty na nie odpowiadać.

     Fakt, w pierwszym desperackim odruchu pomyślał, że nocna zjawa jest drugą naturą zagadkowego białego elfa. Była to jednak tak absurdalna wizja, że swoją niedorzecznością powalała fantazje bardów. Esti nie mógł być smokiem. A już na pewno nie uczyniłby nikomu krzywdy. To niemożliwe.

     - Odbiję w lewo - mruknął Col podnosząc się i otrzepując kolana. Kciukiem wskazał kierunek. - Jest tam spora polana, a za nią skupisko białych głazów. Jeśli nic nie znajdę, pokieruję się z ludźmi na Asvill.

     Mag skinął głową, przyjmując do wiadomości jego wybór.

     - Jak sobie życzysz. Przyślę do ciebie kilku dodatkowych tropicieli, sztukmistrza magii użytkowej oraz kapłana. - Zmarszczywszy krzaczaste brwi, obejrzał się za odchodzącym w las Colonellem. - Nie rozdzielamy się. Pamiętaj o tym w chwilach rozpaczy.

     - Wiem przecież.

     Odczepna replika nie brzmiała przekonująco, lecz tego młodego człowieka nie sposób przywołać do porządku. Był to dla niego bolesny cios, który nadszedł znienacka. Tej rany prędko nie zaleczy, a blizny powstałe na jego psychice zostaną z nim już na zawsze. Cenna lekcja pokory okupiona krwią jego ludzi.

     Mag przeczuwał, że niebawem ich zlokalizują. Na powrót dołączając do pierwszej drużyny poszukiwawczej wybrał konkretne osoby i posłał śladem Colonella, prosząc Elurielle, by miała na niego szczególne baczenie. Młoda kobieta o łagodnym usposobieniu przyjaźniła się z młodszym Niedźwiedziogrzywym, ale była też wyznawczynią Sarvatesa, doskonale obeznaną z ludzką anatomią oraz uszkodzeniami ciała, podobnie jak Oswyn, jej przełożony i wieloletni nauczyciel. Jeśli ktokolwiek mógł poznać pochodzenie urazów oraz skaleczeń, to tylko ta dwójka.

     - Mości Magu...!

     Poruszenie w niewielkim tłumie skuteczniej niż wołanie przykuło jego uwagę.

     - Mości Magu, to chyba...! O Wszechmocni.

     Kawałek zabrudzonego metalu połyskiwał słabo w magicznym ogniu piromanty.

     Opędzając się od moskitów, Mag szybkim krokiem przeciął odległość dzielącą go od zbiegowiska. Łagodnym ruchem odsunął dwóch najemników, kierując wzrok w miejsce, które z zapartym tchem obserwowali.

     Oparty o pień drzewa adept głośno wymiotował, podczas gdy drugi niemrawo klepał go po plecach, tępego spojrzenia nie odrywając od ponurego widowiska. Kapłan Oswyn od Sarvatesa jako jedyny ze zgromadzonych był w swoim żywiole. Już klęczał przy odkryciu, z entuzjazmem otrzepując je z naniesionych wiatrem liści i patyków, gotów zbadać ciało - albo raczej jego pozostałości - które ostało się w wilgotnym, ciepłym środowisku pełnym zwierząt i robaków. Nie dokuczało mu nawet towarzystwo natrętnych, brzęczących wściekle much obsiadających zarówno zwłoki, jak i jego białe szaty.

     - Szukajcie dalej - rozkazał Mag zebranym najemnikom.

     Zatrzymawszy się przy pracującym kapłanie, kazał zostać jednemu z piromantów oraz starszemu tropicielowi wyglądającemu na bardziej rozgarniętego niż reszta. Kiedy tłum rozszedł się, a młodziutki czarodziej skończył zwracać treść żołądka, Mag zwrócił się do Oswyna.

     - To jeden z wysłanników Zakonu Paladynów. Czy na podstawie pobieżnych oględzin jesteś w stanie orzec, co spotkało tego nieszczęśnika?

     Kapłan zacisnął wargi w wąską kreskę, przez co jego prostokątna szczęka nabrała iście geometrycznego kształtu mogącego posłużyć za matematyczny wzór. Machnął szeroką dłonią, uderzając kilka owadów jednocześnie, ale zupełnie nieprzejęte muchy znów siadały gdzie popadnie, przysłaniając widok.

     - Hmmm – chrząkał Oswyn, koncentrując się na denacie. - Muszę zrozumieć, co spowodowało zgon tego człowieka. Jego głowa, a w szczególności twarz, uległa zaawansowanemu rozkładowi.

     Nie przestając obserwować pracy kapłana, Mag gestem wezwał oczekującego rozkazów zwiadowcę.

     - Znajdź ekwipunek rycerza – polecił mu. - Żadne zwierzę nie zawlecze opancerzonych zwłok daleko od ich pierwotnego położenia. Nawet niedźwiedź nie siliłby się na taki trud.

     Zwiadowca natychmiast odmaszerował.

     Drżący od wstrzymywanych torsji piromanta próbował stać sztywno, lecz mimo jego usilnych starań płomień otaczający gnijącą, zniekształconą głowę znalezionego wysłannika nie przestawał się chybotać. W przeciwieństwie do niego kapłan Sarvatesa zupełnie nie przejmował się, że jego dłonie pokrywa obrzydliwie mlaszcząca lepka maź bliżej nieokreślonego koloru.

     - Zwierzęta zdążyły wyskubać odsłonięte powierzchnie, a muchy urządziły sobie gniazdowisko w czaszce. Szkoda, że nie trafiliśmy na niego wcześniej. Niemniej wciąż widomym jest, że człowiek ten skonał od cięcia ostrym narzędziem. W szyję, o tutaj. - Wskazał bok sinej szyi leżącego na plecach trupa. - Zapewne rozerwanie aorty wywołało niepowstrzymany krwotok, choć cięcie mogło sięgnąć aż do kręgów szyjnych...

     Kolejne obrzydliwe mlaśnięcia rozeszły się na wietrze, kiedy twarde palce pracującego Oswyna rozchyliły zarobaczoną fioletowawą tkankę, odsłaniając kręgosłup. Trzymający się hardo czarodziej zaczynał kolorem upodabniać się do spoczywającego u jego stóp truchła.

     - Kręgi nie są jednak naruszone... Bliżej światło, proszę. Dziękuję. - Oswyn nachylił się nad cuchnącymi resztkami oblicza, które poruszało się groteskowo, rozpychane przez posilające się czerwie. - Cięcie szło też wzdłuż twarzy. Widać jaja much złożone w nazbyt gładkiej szczelinie napoczętej przez robactwo. Ten święty mąż zginął od ciosów miecza. Topór zostawiłby inną ranę, szerszą u wejścia, nieco postrzępioną na krańcach. Sztylet nie wgryza się tak głęboko.

     Mag milczał pocierając krótką, z każdym dniem coraz jaśniejszą brodę. Analizował prawdopodobny przebieg wydarzeń, choć zbyt wiele było możliwości, by tylko jedna pasowała do scen, jakie rozegrały się pięciodzień temu.

     Paladyni starli się z najemnikami? Nie, zwiadowcy Niedźwiedzi nie mieliby szans z opancerzonymi, posiłkującymi się magią rycerzami. Nawet jeśli łowcom przed śmiercią udałoby się zabić jednego z nich, pozostali rycerze wróciliby złożyć raport w jednym z miast garnizonowych. A on otrzymał wyraźną informację od rycerza-dowódcy, że nie powrócił ani jeden. Co zatem miało miejsce kilka nocy temu? I jaki był tego cel?

     Poirytowany wszędobylskimi owadami Mag rozejrzał się. Znów otaksował leżące ciało, zwracając szczególną uwagę na pancerz. A raczej jego braki. Brakowało prawego naramiennika, a tkanka pod brudnym, wystrzępionym ubraniem została wyjedzone do kości. Gdyby mieli reminiscenta, sprawa byłaby wyjaśniona w przeciągu kilku godzin. Jednak przejaw magii polegający na odtwarzaniu zdarzeń na podstawie odcisku energetycznego należał do rzadkości. Często dla własnego bezpieczeństwa magowie ci ukrywali niepospolite moce, usiłując żyć normalnie, nie wyróżniając się niczym.

     Będą musieli zebrać wszystko w jeden punkt i przenieść do Twierdzy, co zajmie im ponad dzień pracy. Niewątpliwie także i noc, co w dłuższej perspektywie nie było bezpieczne. Niedźwiedź zakazał wypuszczania nocnych patroli, zmniejszając w ten sposób ryzyko poniesienia kolejnych strat w ludziach. To była jego pierwsza mądra decyzja podjęta od stanowczo zbyt długiego czasu.

     - Magu, nie wiem czy to jego broń, ale... - powracający zwiadowca urwał w pół zdania. - Tam jest tego więcej – wyszeptał.

     Onyksowe przenikliwe oczy śledziły ruchy obciążonego człowieka, który pomału odłożył na trawę powyginaną olbrzymią pawęż i młot jednoręczny o pękniętym bijaku. Stan przedmiotów unaocznił stoczoną brutalną walkę, natura także odcisnęła na nich swoje piętno. Własność paladyna, bez dwóch zdań. Symbole tłoczone na obuchu były wyraźne.

     - Więcej czego, przyjacielu? - Mag nie odrywał wzroku od młota. Jaka siła była w stanie uszkodzić najprzedniejszą białą stal? Sprawa zaczynała się mocno komplikować. - Przynieście wszystko, co znajdziecie, w jedno miejsce. Tutaj.

     Powinni znaleźć trzy sztuki broni, trzy pawęże oraz trzy ciała. I jak się właśnie okazało, byli na dobrym tropie, gdyż rezolutny, zupełnie obojętny na znaczenie odkrycia tropiciel przytaszczył jeszcze miecz półtoraręczny oraz kolejną, niemal doszczętnie zmiażdżoną pawęż, której środek wraz z imaczem wygiął się w przeciwnym do całości kierunku. Ludzie nie mają takiej krzepy, by pojedynczym uderzeniem wyłamać solidny kawał metalu. A bezsprzecznie było ono pojedyncze, ponieważ wgłębienie szło równo niczym lej.

     Mag ujął ciężki miecz wyobrażając sobie, jak pasował do chwytu stalowej rękawicy jednego z paladynów. Podziwiał tych ludzi za niezrównaną siłę, nikt bowiem nie potrafiłby utrzymać tak znacznego ciężaru, a co dopiero władać nim z wprawą. Odnotował w umyśle, aby czym prędzej zwerbować reminiscenta na przyszłe potrzeby Twierdzy. Nie będzie to łatwe zadanie, lecz nie niemożliwe.

     Słysząc okrzyki i przekleństwa tak wyszukane, że niejednego zgorszyłyby swoim brzmieniem, poderwał raptownie głowę. Wymienił z Oswynem zaniepokojone spojrzenia. Obaj dźwignęli się niemal równocześnie, obracając w kierunku zamieszania.

     Mag zaprosił oświetlającego ich stanowisko, wykończonego psychicznie czarodzieja oraz sługę Sarvatesa do pójścia przodem. Niechętnie odłożył miecz na połamaną tarczę, która zgrzytnęła pod naporem ciężkiego kawałka pierwszorzędnej stali. Niemożliwe, by najemnicy zwyciężyli tak świetnie uzbrojonych ludzi.

     Tropiciele Niedźwiedzi odnaleźli drugie zwłoki, tym razem kompletnie opancerzone, nie licząc głowy, z której została wyłącznie dolna połowa. Nie było twarzy, którą można by choć szczątkowo zidentyfikować, tylko kości czaszki od oczodołów w dół. Równe zęby szczerzyły się paskudnie wśród kawałków gnijącego mięsa, jakby ciesząc na myśl o tym, do czego dojdzie pomiędzy Niedźwiedziami i Zakonem, jeśli Mag w logiczny sposób nie wyjaśni zagadki rodem z najgorszego koszmaru.

     Oswyn już z zapałem badał obrażenia, nie szczędząc innym obrzydliwego widoku szperania w miękkiej, gąbczastej tkance będącej niegdyś skórą i mięśniami żywego człowieka.

     Znów ktoś wymiotował. Niedoświadczony piromanta padł jak nieżywy, mając już serdecznie dość zmasakrowanych zwłok, a wraz z utratą świadomości zgasł także magiczny ogień, który podtrzymywał przez cały ten czas. Rezolutny tropiciel sprawdził, czy nic mu się nie stało. Próbował ocucić młodzieńca, lecz ostatecznie odciągnął bezwładnego adepta od reszty. Kolejna osoba klęła na muchy i diabli wiedzą kogo jeszcze. Ktoś pociągał nosem, powstrzymując gorzkie łzy.

     Tym razem Mag nie podszedł do kapłana. Obejrzał się za ludźmi z pierwszej drużyny poszukiwawczej, którzy nie ustawali w wysiłkach odnalezienia następnych ofiar rzezi. Trzecia musiała być niedaleko.

     Opuścił wzrok na brudną stal napierśnika, kiedy spokojny głos Oswyna wyrywał się z gęstwiny wymieszanego ze sobą brzęczenia i marudzenia.

     - Ten nie nosi śladów oręża. A przynajmniej ja takich nie widzę, czego nie mogę powiedzieć o brakującej części głowy. - Delikatnie ujął wygryzione kości czaszki, ściągając kasztanowe brwi. Ścięte krótko włosy nie przeszkadzały mu w pracy, a i tak musiał pilnować się, by nie przesunąć po nich brudnymi od śmierdzącej mazi opuszkami. - Ale tutaj są jakby... Nie wiem, co o tym sądzić. Coś weszło w czaszkę denata tuż za uszami, czego dowodzą cztery półkola po obu stronach. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. Nie była to żadna ze znanych mi broni. Jak gdyby coś go złapało, o tak... - Wpatrując się w szarą masę pod sobą, ostrożnie przysunął dłonie do boków swojej głowy. Brudne palce ułożył pionowo za płatkami uszu, uważając, by przypadkiem nie dotknąć skóry i włosów. - Co było potem, nietrudno stwierdzić. Czaszka pękła, gdy energia wdarła się do wewnątrz. Pod wpływem ciśnienia skalp odpadł razem z czaszą. Zakładam, iż skończył w legowisku jakiegoś zwierzęcia.

     - Mam rozumieć, Oswynie, że paladyni starli się z istotą zdolną przebić palcami ludzką czaszkę? Nie zginęli od ostrzy najemników?

     - Ciężko rzec, Magu.

     Kapłan Sarvatesa westchnął, prostując się nad oglądanym ciałem. Jasne oczy bezustannie taksowały truchło, jakby mogły dociec prawdy samym tylko patrzeniem. Otarł swędzący nos czystym nadgarstkiem, wyganiając przy okazji zbłąkaną w rękawie szaty muchę.

     - Tego z całą pewnością nie zabiła stal – dodał. - Poprzedniego pozbawiono hełmu i celnie pokiereszowano mieczem, wykluczam topór czy sztylet, a nawet włócznię czy halabardę. Nie ten kąt nachylenia. Przeciwnik musiał być wysoki i silny, biorę poprawkę na stężenie pośmiertne, ale... Nie. To nie mogli być zwiadowcy.

     Stary mnich z namysłem podrapał swędzącą łysinę. Napastnik był postawny, posługiwał się orężem ofiar oraz wykorzystywał naturalne predyspozycje do zadawania śmierci...

     - Mości Magu! – Doradca zaczynał przeklinać swoje imię, słysząc je po raz kolejny wypowiadane rozgorączkowanym tonem. - To coś leżało zagrzebane w liściach, o tam!

     Człowiek w skórzanej zbroi wskazał wolną ręką kierunek, w którym poszedł Colonell ze swoją drużyną, w drugiej natomiast ściskał obszerną czarną płachtę, matową i poznaczoną nacięciami. Mag bez pośpiechu przejął ciężki materiał i rozkładając go, z zainteresowaniem obejrzał z każdej strony. Płaszcz był znoszony, pokryty kurzem i zaschniętym błotem odpadającym płatami przy najlżejszym ruchu. Przysunął go pod nos. Pachniał jedynie wilgocią lasu.

     - Dobra robota, chłopcze. - Klepnął wojownika w ramię, posyłając mu słaby uśmiech spod siwiejącej brody. - Poszukajcie trzeciego rycerza i zanieście jego ciało tam, gdzie leży pierwszy. Z szacunkiem, proszę. Rozglądajcie się też za orężem. Chcę mieć wszystko w jednym miejscu. I niech ktoś ich pilnuje. - Już zamierzał odejść, gdy przypomniał sobie o czymś istotnym. - Ach, dajcie także wodę kilku młodym piromantom. Dużo wody. Bardzo jej teraz potrzebują.

     Nagląco pchnął najemnika i ruszył na spotkanie z Colonellem.

***

     - Hej, Arnelt! - zawołał Col w stronę sztukmistrza, którego dotychczas znał wyłącznie z opowieści Estiego. - Więcej światła tutaj!

     Przykucnąwszy przy wybrzuszonym poszyciu, zupełnie nie zwracał uwagi na dręczące go emocje. Skupiony na pracy dusił w sobie uczucia i myśli związane ze sztukmistrzem Travisem Arneltem. A przynajmniej starał się dusić. Nie lubił tego typa, choć wcale go nie znał. Był uprzedzony i zazdrosny, a przecież nie miało to teraz najmniejszego znaczenia. Teraz współpracowali, by odkryć prawdę o losie najemnych braci.

     - Dzięki - mruknął na wydechu, gdy oślepiający promyk zawisł tuż nad nim, ze złośliwą szczegółowością rozświetlając każdy makabryczny kawałek ciała. - Kurwa jego pierdolona mać...

     Tyczkowaty mężczyzna pochylił się nad trupem, od niechcenia odpędzając brzęczące owady.

     - Kolejny? – zapytał retorycznie. - Szybko nam idzie. Zostało dwóch, tak?

     - Nie mów o nich, jak gdyby byli tylko kolejnymi obiektami do zlokalizowania - warknął Col, patrząc wilkiem na czarodzieja. - To byli ludzie. Moi ludzie. Kurwa, to wciąż są ludzie. Śmierć niczego nie zmienia, nawet sposób, w jaki zginęli...

     Przysiadł na piętach pozwalając, by cała złość skierowana na Travisa Arnelta z niego uleciała. Co za potwór uśmiercił człowieka wbijając mu miecz w czaszkę, ostrzem przeszywając od czubka głowy po korpus? Najemny miecz, którego brakowało w pochwie, teraz pustej... To, co wystawało, jak nic wchodziło w skład standardowego wyposażenia Niedźwiedzi. Miecz na całej długości ostrza tkwiący w zimnym, nadgryzionym przez zwierzęta truchle pełnym much i larw.

     Frustracja narastała, zmieniając się w nieposkromiony gniew. Col nie mógł oddać zwiadowcy należnych honorów. Z jego twarzy nie zostało nic rozpoznawalnego, a nie sygnowali się w żaden dodatkowy sposób umożliwiający identyfikację. Travis miał poniekąd rację, to kolejny bezimienny trup. Kolejny, którym sam by się stał, gdyby nie nagła zmiana planów.

     Horror i udręka zaczynały powoli mieszać mu w głowie, doprowadzając go do ledwie wstrzymywanego szału.

     - Pierdolona jego mać, co tu się działo?! - wrzasnął, nie mogąc utrzymać nerwów na wodzy. Pięściami uderzył w uda, lecz i to nie przyniosło mu ratunku od bólu uciskającego pierś. - Co za skurwysyństwo porwało się na taką rzeź?!

     - Rozumiem, musisz się wyładować, ale to nie jest najlepszy pomysł, by wydzierać się nad szczątkami.

     Travis był wkurwiająco opanowany. No przecież, najemni nic a nic go nie obchodzili, był w końcu jebanym magicznym.

     - Przywal w drzewo, albo co...

     - Zaraz tobie przywalę, jak nie zamkniesz mordy! - Colonell niby rozjuszony wilk zerwał się z klęczek i przypadł do maga, chwytając go za kołnierz szarej koszuli. Rąbnął nim o pień drzewa, dociskając go mocno. - Nie prosiłem o komentarze, więc daruj sobie głupie pierdolenie. Nie wiesz, co we mnie teraz siedzi i zaraz się dowiesz, jeśli piśniesz choćby słowo więcej!

     - Col, przestań proszę! - Elurielle błyskawicznie pojawiła się u jego boku, usiłując oderwać go od wstrząśniętego czarodzieja. - Opanuj się, Colonell. To nie czas i miejsce na dawanie ujścia swojej rozpaczy.

     Śniade palce poluzowały chwyt. Ciemnozielone oczy zabijały chłodem spojrzenia, którego nie odrywał od poprawiającego koszulę sztukmistrza. Młoda kapłanka objęła go pocieszająco, lecz on nic sobie z tego nie robił. Opancerzone ciało nie czuło na sobie miękkiej, kojącej bliskości drugiej osoby.

     Col dyszał od tłumionego gniewu, a jego nozdrza rozszerzały się spazmatycznie, gdy chwytał ciężki oddech. Nie powinien się tak wściekać. Emocje znów opętały go do tego niebezpiecznego poziomu grożącego postradaniem rozumu.

     - Przepraszam - rzucił w przestrzeń. Odsunął kapłankę i wyrwał przed siebie, więcej nie spoglądając na trzeciego zwiadowcę z zaginionego patrolu.

     Gorycz dławiła, żal ściskał gardło, a udręka wynikająca z sytuacji, w jakiej się znalazł, wypalała mu dziurę w piersi. Nie potrafił płakać, choć łzy cisnęły się pod powieki. Nie mógł krzyczeć, choć udręczony duch wrzeszczał wniebogłosy. Nie wiedział, co ze sobą zrobić, więc szedł dalej, tak jak pozostali z przydzielonej mu drużyny, wypatrując brakujących dwóch ofiar nocnej rzezi.

     Pierwszego najemnika z nocnego zespołu zwiadowczego przyszpilono do ziemi mieczem wrażonym perfekcyjnie między oczy. Mieczem wyfasowanym u kwatermistrza Niedźwiedzi, którego, jak sam sprawdził, nie miał u pasa. Później zaniechał weryfikacji uzbrojenia poległych uzmysławiając sobie, że każdy z nich zginął od własnego oręża. Drugi, zdekapitowany, leżał w odległości paru kroków od niego. Teraz trzeci, z klingą w czubku głowy. Strach pomyśleć, co przydarzyło się z pozostałej dwójce.

     Praca Elurielle była uciążliwa, a on jej niczego nie ułatwiał swoimi wybuchami niepohamowanej wściekłości. Jakby to nie wystarczyło, by obciążyć sumienie, to wyładował się na człowieku, którego podświadomie traktował jak rywala. Potrzebował z kimś porozmawiać, wyrzucić z siebie cały zalegający w duszy ciężar, lecz z Estim nie widział się od momentu usłyszenia paskudnych wieści. Cały pięciodzień. Zaczął go unikać. A może to elf sam zdecydował się trzymać na dystans, dając mu czas na ochłonięcie? Poniekąd słusznie.

     Col czuł się martwy. Zupełnie jak ludzie, których szukał. Pusty, pozbawiony nadziei na odnalezienie choćby dwóch żywych. Rozdarty jak ich ciała. Coś w nim umarło, gdy ujrzał kompana z mieczem między oczami, a raczej ciemnymi, pełnymi larw oczodołami. Pierdolony koszmar dopadł jego ludzi. Tego nie mogli uczynić podkomendni arcypaladyna, choć bardzo pragnął ich winić. Nie byli przecież bestiami, mieli swój honor.

     Podążył zamglonym wzrokiem za jednym z towarzyszy. Spiął się cały, widząc jak pochyla się on w ten szczególny sposób i nerwowo odgarnia liście. Pobiegł ku niemu co sił w zmęczonych nogach. Trawa tutaj była wydeptana i w wielu miejscach straszyła czernią wilgotnej gleby – rezultat walki o przetrwanie, jaką stoczyli jego ludzie z nieznanym przeciwnikiem.

     Ślizgiem zatrzymał się przy pochylonej sylwetce i aż usiadł z wrażenia, widząc przed sobą czwartego zwiadowcę. Nie musiał być specjalistą na miarę czcicieli Sarvatesa by zrozumieć, że wgnieciony napierśnik i zapadnięta pierś są efektem paskudnego zmiażdżenia klatki żebrowej. Nie chciał widzieć nic więcej. Był pewien, że i tego zabito mieczem. Jego własnym.

     - Elurieeeelle! - wrzasnął, płosząc ptaki i przeklęte robactwo siadające na wszystkim wokół. Kaszlnął, kiedy nieprzyjemne drapanie w gardle znów go przydusiło.

     Siedzący po sąsiedzku najemnik podsunął mu pod nos bukłak z wodą. Odmówił.

     Nieszczęśliwa dziewczyna w przybrudzonych białych szatach zjawiła się w polu widzenia wytatuowanego młodzieńca. Natychmiast przystąpiła do pracy, lustrując gnijące zwłoki. Szybka diagnoza wykazała zmiażdżenie klatki piersiowej, skutkujące przebiciem płuc złamanie każdej kości żeber z pogruchotanym mostkiem włącznie oraz kończące życie poderżnięcie gardła. Oczywiście sztychem miecza.

     Zdruzgotany Col nie chciał szukać piątego straceńca. Chciał stąd jak najszybciej odejść. Zniknąć, zaszyć się w gdzieś, gdzie nikt go nie będzie niepokoił. Nie chciał myśleć. Nie chciał patrzeć. Nie chciał czuć. Zazdrościł nieboszczykom ich ciszy i spokoju. Zazdrościł, że nie musieli przechodzić przez to, przez co on sam w tej chwili przechodził. A przecież jednym z nich mógł być on sam. Dlaczego? Co w niego wstąpiło, by akurat wtedy posłać Jody'ego? Zachował się jak dzieciak w okresie buntu. Szczeniak, który z wiekiem wcale nie wydoroślał. To była jego odpowiedzialność, niczyja inna! A on miał w sobie na tyle zuchwałości, by po prostu jednym wybrykiem skreślić czyjeś życie z listy.

     - Nie czas młodzieńcze na rozpacz. - Starczy, stanowczy głos docierał jakby z oddali, choć Mag stał tuż przy nim. Skąd on się tu właściwie wziął? Przecież się rozdzielili. - Chłopcy odkryli coś, co powie nam więcej o tożsamości mordercy.

     Zadzierając głowę, Colonell uniósł oczy o zaczerwienionych powiekach, starając się skupić na przedmiocie trzymanym w suchych jak pergamin dłoniach. Przedmiocie zszarzałym od kurzu i brudu, całym w strzępach, a i tak znajomym. Zamrugał, odganiając zmęczenie. Podczas jednej z nocnych eskapad znalazł się na tyle blisko leśnego widma, by ujrzeć, iż szczelnie zakrywa się ono matowym, skórzanym płaszczem. Zupełnie takim jak ten, który rozpościerał przed nim Mag.

     Był ogromny. Tak jak ogromna była humanoidalna sylwetka smoka.

     Wstał oniemiały. Siedzący obok mężczyzna upił łyk wody z bukłaka, po czym wrócił do dalszych poszukiwań, taktownie zostawiając dowódców samych.

     Colonell gapił się na obszerną płachtę z szerokimi rękawami i kilkoma zewnętrznymi kieszeniami nie umiejąc wydusić z siebie potwierdzenia. Więc jednak stoczyli walkę ze smokiem. To smok użył ich oręża, nie posiadał bowiem własnego. A może zrobił to dla samej satysfakcji płynącej ze szlachtowania ludzi stworzoną przez nich bronią? Zmiażdżona klatka żebrowa...

     - Po twojej minie wnioskuję, Colonellu, iż płaszcz ten nie jest ci obcy. - Mag na powrót zwinął okrycie w ciasny tłumok, jednak nie wypuścił go z rąk, trzymając niczym najcenniejszy skarb. - Być może dzięki niemu oczyścimy się z zarzutów Zakonu Paladynów.

     Pogrążony w żałobie Col otrząsnął się z grząskiego marazmu.

     - Jakich zarzutów? O czym ty mówisz?

     - Odnaleźliśmy ciała rycerzy. Póki co dwóch. - Mag jeszcze przez moment ugniatał w dłoniach płaszcz, popatrując na młodą kapłankę pracującą nieopodal. - Tego, co im się przytrafiło, nie nazwałbym potyczką. Sposoby, na jakie pozbawiono paladynów życia były... niekonwencjonalne.

     - A my czterech naszych i wygląda na to, że każdego uśmiercono mieczem. Dwa z nich są w ciałach, pozostałych trzech nie zlokalizowaliśmy – zameldował Colonell. Skrzyżował ręce na piersi i odszedł w głąb rozkopanej polany, wzrokiem nie przestając taksować leśnego podłoża. - Dopiero czwarty odniósł dodatkowe obrażenia w formie zmiażdżonego torsu. Pojęcia nie mam czy się udusił, czy smok łaskawie skrócił jego męczarnie podrzynając mu gardło.

     - Zmiażdżenie, powiadasz? - Mag dotrzymywał mu kroku, konsekwentnie łącząc informacje w jedną całość. - Pawęże rycerzy są pogniecione, jak gdyby wykonano je z cienkiej blachy, a nie hartowanej białej stali. Jedna z nich została tak wgnieciona, że gdyby nie imacz, nie domyśliłbym się z której strony jest jej front. - Posłał swemu towarzyszowi sugestywne wejrzenie spod nasrożonych brwi. Onyksy lśniły niebezpiecznie, jakby starzec szykował się do ataku, a nie sucho analizował kolejne wskazówki pojawiające się na drodze śledztwa. - Ponadto bijak jednego młota pękł niemal na dwoje, a są one w stanie rozłupać skałę. Jednak najbardziej niepojęte jest to, co stało się z drugim ze świętych mężów. Ciśnienie wewnątrz czaszki eksplodowało, rozrywając ją na dwoje. Ciśnienie wprowadzone tam za pomocą magii.

     Colonell odetchnął, wciąż patrząc przed siebie. Mimo ciepłego, parnego dnia, zrobiło mu się zimno, aż zadrżał pod przepoconym skórzanym pancerzem. Po co smok to zrobił? Zaatakowany przez rycerzy wykończył ich w pierwszej kolejności, a potem napotkał na swej drodze najemników? Czy odwrotnie? Napuścił na siebie jednych i drugich, by dobić rannych atakiem z zaskoczenia? Przypadek czy też nie, efekt uzyskał ten sam. Ośmiu położonych trupem ludzi.

     - Sądzę, młodzieńcze, że tego nigdy się już nie dowiemy. - Mag uśmiechnął się smutno do zaskoczonego Colonella. - Nie, nie patrz tak na mnie, to nie czytanie w myślach. Czasem ci się zdarzało głośno wyrażać swe refleksje, dobrze pamiętam spędzony z tobą czas. Najwyraźniej w chwilach największego zwątpienia lubisz słyszeć własny głos.

     Col zignorował słowa dawnego nauczyciela. Przystając, czubkiem buta rozgrzebał liście i igliwie. Zdawało mu się, że coś wśród nich zalśniło, było to jednak przywidzenie spowodowane przenikającymi przez korony drzew promieniami słońca. Albo też on sam zaczynał mieć halucynacje.

     - Musi być powód, dla którego smok zaatakował tej konkretnej nocy – upierał się, wzrok wbijając w ubłocone buty. - To nie przypadek. W końcu był przebłysk. I koszmar Estiego. Śnił o smoku, prawda?

     - Estalavanes nie śnił - sprostował Mag. - Jest obiektem zainteresowania istot, które uznaliśmy za wymarłe. Siły, jakiej nie zdołamy ogarnąć ograniczonym rozumem, ponieważ potrafi ona połączyć się z Macierzą tego świata, wpłynąć na nią. Ten koszmar formujący się na podobieństwo smoka mógł być komunikatem lub ostrzeżeniem. Tego nie wiemy.

     Co nie zmienia faktu, że od pewnego czasu zwykle opanowani ludzie zaczęli zachowywać się nader... emocjonalnie.

     Tego jednak Mag nie powiedział. Nie miał zamiaru dzielić się przemyśleniami, których sam jeszcze nie rozpracował. To były przypuszczenia, niepoparte dowodami podejrzenia, że tajemnicza aura o ogromnym zasięgu oddziaływała na ludzką podświadomość, burząc ją i podsycając najlżejsze emocje.

     - I jaki miałby być tego powód? - Ciemnozielone oczy wyzierające spod smugi brudu zmierzyły rozmówcę z czujnością sokoła. Zmęczenie odpuściło, lecz Col nie wątpił, że powróci ze zdwojoną mocą. - Nocna rzeź w lesie. Po co, skoro mógłby napaść na Twierdzę i zabrać tego, którego potrzebował? Smok byłby na tyle głupi, by zostawić po sobie wskazówkę w postaci płaszcza i charakterystycznych obrażeń zadanych ofiarom?

     - Zawsze jest powód, Colonellu, niestety zmarli nie przemówią. Zwabiono ich w pułapkę, czy też to oni pułapkę zastawili, tego nie wiemy. Spotkali rycerzy Zakonu, a może do samego końca nie wiedzieli o wzajemnej obecności. To wszystko pozostaje tak samo nieodgadnione jak motyw leśnego widma. Smoka. - Mag pokręcił głową, a niestosownie chytry uśmieszek wykwitł na jego spieczonych ustach, gdy naszła go pewna myśl. - Wedle moich spostrzeżeń paladyni okazali się dla niego wyzwaniem. Po naszych ludziach nie byłoby znać, że zabiła ich bestia w skórze człowieka. Natomiast po rycerzach widać to jak na dłoni. Stali się jego bolączką, zmusili do ujawnienia swojej tożsamości. Nocny obserwator przeliczył się, a jego plan nie powiódł. Zaczynam wierzyć, iż pragnął, aby Zakon i Niedźwiedzie skoczyli sobie do gardeł.

     - Sabotaż? W wykonaniu smoka? To jakby pies próbował wymanewrować gospodarza.

     - Możesz nie dawać temu wiary, młodzieńcze, możesz być prześmiewczy, ale nigdy nie bagatelizuj tego, co nieznane - skarcił zwiadowcę Mag, posyłając mu spojrzenie z ukosa. - Szczególnie że „nieznane" położyło trzech doskonale wyszkolonych i wyposażonych rycerzy, nie wykorzystując przy tym pełnego potencjału. Smoki nie są głupimi zwierzętami, jak wmawiają nam legendy i bajki. Na dodatek nie reprezentowały najmniejszych przedstawicieli istot żywych zamieszkujących Khaldun. Swojego czasu tworzyły potężne społeczności. W harmonii z naturą rozwijały i napędzały ten świat swoją esencją, podtrzymując otaczającą go otokę energetyczną. To my, ludzie, wtargnęliśmy na ich terytoria. My je przegnaliśmy wyłącznie dlatego, że powstały w obronie swoich legowisk i potomstwa. A gdy zaczęły w odwecie zabijać ludzi, my zaczęliśmy tępić je jak szkodniki.

     Colonell spokorniał.

     - Chcesz powiedzieć, że nocne widmo szuka zemsty? Tylko dlatego wyrżnęło tych ludzi? Bo mu się napatoczyli?

     - Nocne widmo jest naszym najmniejszym zmartwieniem, młody przyjacielu. - Twarz doradcy złagodniała, lecz oczy nabrały tego bolesnego, smutnego wyrazu, jaki rzadko można było ujrzeć na jego powściągliwym obliczu. - Obawiam się, że cały ambaras w tym, komu służy smok.

     - To chyba zbyt daleko idące wnioski...

     Colonell masował pulsujące bólem skronie. Emocje opadły, nerwy poluzowały trochę postronki, zaś zmęczone ciało poprzez zawroty głowy zaczynało upominać się o zasłużony odpoczynek i pożywienie.

     - A teraz wybacz, Magu, ale czy nie powinniśmy odesłać kogoś do Twierdzy po wóz i kilku osiłków? Przydałoby się zabrać chłopców do domu. Ten ostatni raz.

     - Całkowicie się z tobą zgadzam. Pójdź, proszę, przodem. Chciałem w ciszy zastanowić się nad tym, co tu zobaczyłem.

     - Ach, jeszcze jedno. - Zatrzymując się w pół kroku, Col obrócił zmarniałą, zarośniętą twarz w stronę wychowawcy. - Dziękuję.

     Zapatrzony w dal mnich uśmiechnął się samymi kącikami ust, odpowiadając na przejaw wdzięczności milczeniem. Tyrd mógł się zaperzać niczym stary kogut, lecz Mag był przekonany, że wychował Colonella lepiej, niż ktokolwiek oczekiwał. Młody awanturnik wyrósł na porządnego mężczyznę, choć nadal trochę niepokornego i swawolnego. A mimo to sumiennego.

     Wzrokiem wieszcza spojrzał na planszę do gry, która wyryła mu się w pamięci jaskrawymi barwami niespodziewanej wizji. Znów widział figury dwóch królów, czerwonego i czarnego, stojące naprzeciwko siebie. A pomiędzy nimi dwa smoki grożące im zbiciem, każdy przodem do przeciwnej frakcji.

     Podwójny szach mat.

     Kim w istocie są królowie? Którym ze smoków jest leśne widmo i co ma wspólnego z tą sceną Estalavanes? Jak duże jest prawdopodobieństwo, by był on smokiem? I czy kiedykolwiek przybrał swoją prawdziwą, naturalną postać? Sądząc po niecodziennym wyglądzie i zaklętej w ciele mocy, ryzyko, iż młody elf okaże się potomkiem prajaszczurów, jest wysokie. Co zatem robił w Cichobrzegu jako posługacz? Kto go tam ukrył i w jakim celu? Jak gdyby ktoś przeszmuglował go zaraz po narodzinach niby egzotyczne zwierzątko, urocze, aczkolwiek wyjątkowo niebezpieczne...

     Wołanie dobiegające z oddali sygnalizowało, że znaleziono ostatniego nieszczęśnika. Niosący się wśród liści pogłos przywołał Maga do rzeczywistości, chłodnej i mniej realnej niż ta, w której dotychczas przebywał. Jakby oderwano go właśnie od wyjątkowo dobrej lektury.

     Przyrównanie życia do książki było niesłychanie trafne, nawet jak na gust staruszka – oba zawsze kończyły się w najlepszym momencie. Jednakże nie czas to na filozoficzne dywagacje, kiedy należało wrócić do poszukiwaczy i wydać niezbędne dyspozycje przygotowujące do transportu poległych. W gęstym borze wóz nie przejedzie, toteż zmuszeni będą przenosić zwłoki z użyciem siły mięśni. Nie zaryzykuje skandalu wywołanego udziałem magii sztukmistrza Travisa Arnelta.

     Że też młody Colonell nie mógł wydać rozkazu najemnikom... Prawdę powiedziawszy mógł z powodzeniem zastąpić doradcę, lecz w terenie to Mag bezapelacyjnie przejmował dowództwo i wyłącznie jego polecenia miały posłuch u ludzi Niedźwiedzia. Powinni jak najszybciej opuścić miejsce, w którym żaden człowiek nie będzie już czuł się bezpiecznie.

     To nie lęk o życie swoje lub pozostałych dyktował pośpiech. Mag był pewien, że smok już tu nie wróci, ponieważ zostawił po sobie nie tylko ostrzeżenie, ale i przedsmak tego, co przygotował śmiertelnemu wrogowi.

Continue Reading

You'll Also Like

21.6K 3.2K 53
Dola jest jedną z Tkaczek Losu w panteonie Welesów. Jej życie biegnie spokojnym torem pod pieczą Roda oraz Wielkiej Baby. Dnie spędza ze swoimi siost...
150K 12.7K 75
Harry zawsze myślał o swojej przyszłości, starał się być racjonalny i myśleć o tym co będzie dla niego najlepsze. Chciał inwestować w siebie i być pr...
10.3K 1.1K 18
Cztery nacje, które żyją ukryte w cieniu ludzi od wieków: Wampiry, Wilkołaki, Syreny i Czarodzieje. Wszyscy kryją się za woalem normalności. Ale jest...
5.7K 541 22
Michael zmuszony do spędzenia całych wakacji nad oceanem z dziadkami traci wszelkie nadzieje na w pełni udane lato. Ale towarzystwo miejscowego surfe...