Rozdział 19

4 0 0
                                    

Z obawy przed zaśnięciem Estalavanes długo poszukiwał miejsca, w którym mógłby przeczekać resztę nocy. Sen był ostatnim, czego pragnął. Lękał się, że skrzydlata śmierć ponownie rozegra swoją drastyczną partię, a tej byłby nie przetrzymał już za pierwszym podejściem.

     Tęczówki tego stworzenia miały identyczny kolor jak jego własne, choć bardziej wpadający w żółć. Ścisnęło go w dołku na samo wspomnienie ogromnych ślepi o maleńkiej źrenicy. Wystarczyła ta jedna myśl, by poczuł osłabiającą bezsilność, jakiej bez ustanku doznawał w obcej krainie snu. Te oczy patrzyły ze zrozumieniem. Rozpoznały go.

     Sygnał. Smoczy kształt był sygnałem przesłanym nie wiadomo przez co lub kogo, nadanym poprzez energię magiczną tego świata. A on odebrał go bardzo osobiście. Wciąż też nie pojmował, jak Mag może być wieszczem, skoro nie posiada talentu magicznego. Musiało tak być w istocie, mistrz bowiem nie kłamałby w wymagającej szczerości oraz delikatności sprawie. Mistrz nigdy nie kłamał.

     Wszystko było pogmatwane do tego stopnia, że łatwiej przesiać piach na pustyni i znaleźć w nim złoto, aniżeli rozumem ogarnąć to, co aktualnie działo się ze światem. Ludzie za bardzo lubowali się w komplikowaniu sobie życia. Wyglądało na to, że pod tym względem im nie ustępował.

     Est nie spędził zbyt wiele czasu na szukaniu. Wybrał szczyt ulubionej północno-wschodniej wieży, z której rozpościerał się zachwycający widok na okoliczne pola i lasy. Teraz jednak nie widok miał znaczenie, a położenie wieży, na której zapalano ogień sygnałowy w latach, gdy warownia należała jeszcze do wojowniczych królów podzielonego Estarionu. Były to czasy tak zamierzchłe, że pamiętały wylęgi smoków. Dziwnym zrządzeniem losu ostatnie trzy pokolenia władców tej krainy porzuciły agresywną politykę stalowej rękawicy, choć ich dłonie niewątpliwie częściej były obleczone metalem aniżeli atłasem. Obecnego króla, jednocześnie pełniącego funkcję arcypaladyna, nazywano słabym i biernym wyłącznie dlatego, że zdecydował się nie mieszać do krwawych porachunków szlachty zamieszkującej południe. Spolegliwością zjednał sobie wielu miłujących pokój popleczników, lecz także przysporzył kolejnych wrogów przeświadczonych, iż z jego dystansu nie wyniknie nic dobrego.

     Est nie wiedział, kto ma rację, ani specjalnie się tym nie interesował. Opierając się o blanki i sięgając w dal nocnym widzeniem, wypatrywał powracających zwiadowców. O ile w ogóle powrócą.

     Coś lodowatego prześlizgnęło się wzdłuż jego kręgosłupa, aż wstrząsany dreszczami ściągnął łopatki i obrócił się tylko po to, by nikogo nie dostrzec. Paranoja po raz kolejny zadrwiła sobie z niego na swój cyniczny, przykry sposób, wzbudzając niejasne poczucie pozostawania pod ciągłym nadzorem. Est po raz ostatni omiótł spojrzeniem szczyt wieży. Nie do końca przekonany o swoim odosobnieniu, wznowił obserwację jedynej drogi wiodącej do wiecznie otwartej bramy. Ach, była jeszcze jedna, której nijak nie dało się otworzyć z zewnątrz. Poza tym była perfekcyjnie zamaskowana pośród bujnej zieleni, wiele kilometrów stąd w kierunku południowym.

     Est podejrzewał, że przesiedzi tu co najmniej do świtu, ale nie przeszkadzało mu to. I tak nie zmrużyłby oka. Prawdopodobnie nie zaśnie przez dwie lub trzy najbliższe noce. Potem ciało wreszcie się zbuntuje i wyrywając spod jarzma bezlitosnej woli padnie z wyczerpania, nie bacząc na konsekwencje.

     Splótł ręce na chłodnym, płaskim kamieniu blanek. Wsparłszy na nich brodę, zapatrzył się w dal, duchem uciekając z ciemnego pustego miejsca, w którym obecnie przebywał. Dni powoli stawały się coraz krótsze. Wieczory traciły ciepły urok, wieszcząc nadejście jesiennej słoty. Blask dużych oczu utkwionych w drodze zgasł, przysłonięty mgłą przygnębienia. Est martwił się, jednakże nie była to troska o siebie. Niepokoił się o Cola.

Biały elfWhere stories live. Discover now