Rozdział 21

3 0 0
                                    

Ciężkie kroki dudniące na okrytych chodnikiem kamieniach zdradzały gniew, podobnie dłonie gwałtownymi szarpnięciami rozpinające kolejne elementy brudnego pancerza. Colonell miał już serdecznie dość tego miejsca i rządzącego nim starego Niedźwiedzia. Planował uciec jak najdalej stąd i żyć tak, jak kiedyś - wedle własnej woli, robiąc co chciał i z kim chciał.

     Wierzchem rękawicy otarł nos. Płatki zasuszonej brunatnej farby odpadły z jego rozpalonych policzków. Powinien ochłonąć. I odpocząć. Udać się do koszar i wśród rozgadanej hałastry spróbować szczęścia z drzemką. Tu przetrącić parę łbów dla zasady, tam odesłać kilku na trzydniową przepustkę, byle stawili się na posterunkach w miarę zdolni do podjęcia obowiązków. Za to go lubili. Bywał surowy i niewzruszony, gdy wymagała tego sytuacja, niemniej posiadał także ludzką stronę, często okazywaną poprzez wyrozumiałość oraz chęć współpracy. Nie wywyższał się, choć mógł. Nie wychodził przed szereg i nie wtrącał się w nie swoje sprawy, a był przecież samcem alfa w koszarach. Było mu wolno. Wszystko było mu wolno, miał pełną swobodę działania. Posiadał przywileje. A jedyne, czego tak naprawdę pragnął, to nieosiągalnego - wolności wyboru oraz możliwości odejścia z kompanii. Razem z Estim.

     Colonell zatrzymał się tuż za progiem budynku. Chłodny, przesycony wilgocią wiatr pierwszego brzasku ostudził nieco jego wzburzenie, choć krew w żyłach nadal płonęła, a szyja wciąż czerwieniła się tam, gdzie Tyrd zamknął swoje ogromne paluchy, niemal miażdżąc mu krtań. Ten stary skurwysyn miał moc w grabach, nie ma co. Bez kija nie podchodź, jak mówiono o najtrudniejszych przypadkach.

     Rozjątrzony podjął decyzję. Tej nocy zrobi sobie wychodne w ramach buntu. Wybierze w zastępstwie któregoś z chłopaków i całą winę za wynikłe zamieszanie ostentacyjnie zwali na starego. Col należał do ludzi sumiennych i obowiązkowych, powierzone mu zadania zawsze traktował priorytetowo, ale ileż można? Wszelkie jego starania nigdy nie były dostrzegane. Niedźwiedź wymagał więcej i więcej, a gdy już to więcej otrzymał, i tak sapał z niezadowolenia. Nie miało to sensu. Chyba obaj musieli od siebie odpocząć.

     Jeżeli tak właśnie wygląda rodzina, to wcale nie żałował, że nigdy nie założy własnej.

     - Jeszcze nie śpisz? - pytanie Maga poniosło się echem w głębi korytarza, a tuż po nim dłoń opadła na jego osłonięty naramiennikiem bark. - Miałem wizję. Trzecią w przeciągu kilku godzin.

     Młodego człowieka przeszły ciarki, gdy obracał twarz w stronę wieszcza. Zrzęda wyglądał na osłabionego. Pobladł niezdrowo, a jego bujna broda rozjaśniła się siwizną. Schudł. Żaden z tych symptomów nie wróżył im dobrze.

     - Co tym razem? – zaciekawił się Col. - Jak mniemam, jeszcze gorsze wieści.

      Znów spojrzał przed siebie i choć zdawało się, że patrzy w punkt na horyzoncie, tak stary nauczyciel wiedział, że ze wzmożoną czujnością obserwuje dziedziniec w poszukiwaniu niepowołanych uszu.

     - Dla ludzkości fatalne - potwierdził Mag pozornie beztroskim tonem. - Dla ciebie wyjątkowo pomyślne.

     Col prychnął, zerkając z politowaniem na niepoczytalnego doradcę.

     - Jestem człowiekiem, staruszku. Jak mam to rozumieć?

     - Daj mi pół roku, a wyślę was daleko poza Twierdzę. Ciebie i Estalavanesa.

     - To jest ta dobra wiadomość - skonstatował młodzieniec. Wnętrzności ścisnęły mu się w bolesny supeł, gdy pomyślał o tej gorszej. - Teraz zła.

     - Ryzyko waszej śmierci w trakcie podróży jest wysokie.

     - Na jedno wychodzi. Zarówno w pierwszym, jak i drugim wypadku opuścimy Twierdzę. - Colonell poklepał chłodną, pomarszczoną dłoń dawnego wychowawcy i zajrzał w zatroskane oczy. Czułość wkradła się w jego głos, gdy zsuwał z ramienia jego rękę. - Mnie to odpowiada, staruszku. Tymczasem powinieneś odpocząć. Ja też idę.

Biały elfWaar verhalen tot leven komen. Ontdek het nu