Rozdział 27

5 1 0
                                    

Estalavanes nigdy przedtem nie odczuwał wyczerpania fizycznego tak dotkliwie, jak dzisiejszego wieczoru. Wreszcie udało mu się przekroczyć granicę własnej wytrzymałości, udowadniając że cierpliwość w połączeniu z konsekwentnością i systematycznością przynosi oczekiwane rezultaty. Przepełniała go wynikająca z osiągnięcia duma, lecz nie była to duma charakteryzująca osoby próżne. Była to jej cicha, skromna odmiana ogrzewająca serce, inspirująca ducha i, co ważniejsze, podtrzymująca wolę walki.

     Czuł się wspaniale, pomijając poobijane ciało i rozciętą wargę. Rana już się zasklepiła, choć język wciąż pamiętał metaliczny, słodkawy posmak krwi. Nie było na jego skórze miejsca, które by nie bolało, jednak najmniejszy siniak nie szpecił nieskazitelnej bieli. Prawie żaden z mięśni nie nadawał się do dalszego intensywnego użytku, przy najlżejszym ruchu odgrażając się skurczami. Poturbowany Est nie miał pojęcia, jak przytępiony zmęczeniem umysł potrafił utrzymać to wszystko w całości, ale nie wychodził z podziwu dla możliwości ograniczonego ciała, którego wciąż nie potrafił zaakceptować. Było inne, bo przecież nie był człowiekiem. I czasem tego żałował.

     Wbrew swojej nietypowej urodzie był prostym chłopakiem, do szczęścia wystarczył mu pełen żołądek, możliwość rozładowania nadmiaru energii (a nawet obu jej rodzajów) oraz miejsce do spania. Życie w noclegowni nie obfitowało w luksusy, więc, mimo znaczącej zmiany na lepsze, nadal tkwił w przekonaniu, że nie powinien żądać niczego więcej. Miał dwóch serdecznych przyjaciół oraz wyrozumiałego, choć wymagającego nauczyciela. Posiadał własny kąt i rozwijał pasje od lat tkwiące w nieosiągalnej sferze marzeń. Było dobrze, ponieważ życie było dla niego dobre. Musiał tylko to dostrzec. I docenić.

     Stłumiwszy głębokie ziewnięcie, przystanął przed drzwiami swojej sypialni, pozdrawiając nieśmiałym gestem jednego z młodych adeptów. Nie znał imienia człowieka odzianego w czerwoną tunikę piromantów, ale nie przeszkadzało mu to w odwzajemnieniu uprzejmości.

     Nacisnął klamkę i pchnął ciężkie dębowe drzwi. Rozkoszne ciepło napłynęło z wnętrza nagrzanej sypialni. Dni stawały się coraz krótsze, a zimny wiatr z dalekich Gór Srebrzystych przeganiał ostatki późnego lata. Jesień w śródlądzie nie przychodziła tak wcześnie jak na północy, niemniej nie witano jej z radością po ciepłej, deszczowej porze, gdyż trwała stosunkowo krótko, obwieszczając rychłe nadejście mrozów i śniegów. Zima natomiast nie ułatwiała najemnikom życia, bo cóż przyjemnego w toczeniu bitew na rozległych, pełnych zasp polach, gdzie lodowaty wiatr kąsał bezlitośnie, a zamiecie zatrzymywały konwoje z zaopatrzeniem?

     Nie pierwszy raz zastanawiał się, kiedy i jemu w udziale przypadnie zlecenie lub kontrakt. Z nakazu mistrza nie opuszczał murów Twierdzy, lecz zaczynał mieć dosyć plotek w urągający sposób podważających jego kompetencje. Znosił je, bo i jak miał reagować, skoro nie był w stanie sprzeciwić się choćby słowem?

     - Dobry wieczór, Esti. - Wyrwany z zamyślenia stanął jak wryty, widząc do cna zmokniętego przyjaciela. - Dziś nie w pracowni?

     Rześki, przesycony deszczem zapach unosił się powietrzu, choć wszystkie okna były szczelnie pozamykane, a ogień w kominku trzaskał żywo. Balkon również nie wyglądał na otwierany, aczkolwiek jedna z karmazynowych zasłon lekko się poruszała. Colonell znów w tajemniczy sposób się tu dostał. I to dosłownie przed momentem.

     Est domknął drzwi i oparł się o nie plecami.

     - Właśnie z niej wracam... Jak ty tu wchodzisz? – syknął.

     - Normalnie – odparł Col, szczerząc się.

     - Normalnie by było, gdybyś wchodził schodami, jak na człowieka przystało. I drzwiami. – Wskazał kciukiem za siebie. - Zresztą po to tu są.

Biały elfWhere stories live. Discover now