Rozdział 3

14 2 0
                                    

Estalavanes dobrze znosił długą pieszą wędrówkę. Zupełnie nie przejmował się deszczem padającym na jego plecy i ramiona, a przemoczony kaptur stał się już tylko niedogodnością, do której powoli się przyzwyczajał. Zawsze robiło mu się lżej na duchu, gdy mógł rozruszać napięte mięśnie. Szczególnie że ostatnie dni spędził między ceglanymi ścianami noclegowni, ubolewając nad brakiem swobody, dręczony nieustającymi migrenami.

     Aktywność fizyczna była jedyną formą rozrywki, na jaką od czasu do czasu sobie pozwalał, nie licząc księgi pozostawionej w pniu wielkiego dębu. Wykorzystywał nadarzające się sposobności, by biegać po łąkach między miasteczkiem i lasem, próbując rozgrzać zastane mięśnie oraz oczyścić płuca ze stęchłego powietrza. Sporadycznie zdarzało mu się nawet wyrwać nad brzeg oceanu, jak pogoda dopisywała, a on miał aż nadto czasu do dyspozycji. Wstydził się przyznać, ale w tej chwili odczuwał niemałą satysfakcję, próbując dotrzymać kroku sędziwemu człowiekowi w drodze ku nieznanemu obozowisku.

     Deszcz ustąpił w momencie, w którym przekroczyli granicę puszczy, lecz mimo to grube krople spadały im na głowy, jakby same drzewa uwzięły się na nich i w swej szumiącej złośliwości strząsały nadmiar wody akurat wtedy, gdy wchodzili w zasięg liści. Mokre runo cmokało przy każdym kroku, a zwłaszcza w kontakcie z ciężkimi butami pomrukującego z niezadowolenia wojownika. Ciemność również im nie sprzyjała. Latarnia wydłużała leśne cienie utrzymujące czwórkę wędrowców w nieprzyjemnym poczuciu ciągłego zagrożenia, bezustannej obserwacji.

     Estalavanes wiedział, że w tym lesie nie napotkają niczego groźniejszego od niedźwiedzia, udzielało mu się jednak napięcie reszty. Do tego ten wiatr złowieszczo potrząsający skrzypiącymi gałęziami i szeleszczący młodymi listkami... Gdyby nie znał muzyki lasu, uznałby ją za przerażającą. A przecież była piękna i prawdziwa w stopniu tak doskonałym, jaki osiągnąć mogła wyłącznie natura – nieprzerwana, harmoniczna, objawiająca swą surową urodę we wszystkim, co go otaczało. Natura nie dzieliła na lepszych i gorszych. Natura nie faworyzowała. Natura konsekwentnie działała według pierwotnego rytmu. Rytmu, którego chłopak w sobie nie rozwinął. Zamknięty w budynku z cegieł oraz martwego drewna, żyjący w tłamszących ducha warunkach, nie posiadał zbyt wielu możliwości zapoznania się z otaczającą go przyrodą, o nawiązaniu z nią kontaktu nie wspominając. Niemniej nadarzyła się okazja, na jaką nieświadomie czekał i w całej swej ironii objawiła się ona pod postacią pomarszczonego mistrza, który wyciągając pomocną dłoń, wyciągnął go także poza ograniczoną, oddaloną od natury codzienność.

     Mag szedł z uniesioną głową. Wpatrywał się w gęsto porośnięty drzewami obszar przed sobą, jakby sięgał okiem dalej niż wszyscy pozostali razem wzięci. Jego ogorzałe oblicze nie wyrażało niczego. Trudna do odgadnięcia emocja czaiła się w onyksowych oczach od czasu do czasu mrugających niezauważalnie. Est odnosił wrażenie, że właśnie tak wygląda prawdziwy drapieżnik. Wystarczyło uważnie mu się przyjrzeć, by zaraz wycofać się na bezpieczną odległość. Odziany w kruczoczarne skóry mnich emanował pewnością siebie, jego krok był sprężysty i energiczny niczym u młodzieńca, a plecy proste, nienoszące znamion późnego wieku. Jego mistrz był najbardziej niebezpieczną osobą z trójki, którą niedawno poznał. Miecz wojownika i sztylet elfa były dziecięcymi zabaweczkami w porównaniu z tym, czego potrafiło dokonać szczupłe ciało złożone z samych mięśni. Nie, ciało było jednym, a umysł drugim. I dopiero to drugie czyniło go naprawdę groźnym. Bo czymże byłby miecz bez trzymającej go ręki?

     Chłopak bezwiednie przesunął językiem po długich, szerokich kłach, rzekomym świadectwie drapieżnej natury, wyciszonej i zduszonej jarzmem niewoli. Według teorii Maga, gdyby wychował się gdzie indziej, byłby teraz kimś zupełnie innym. Czy zatem w innej rzeczywistości mógł być kimś podobnym jemu? Czy w obecnych realiach mógł się stać kimś na jego podobieństwo? Stary mnich nie obnosił się ze swoją siłą. Nie popisywał się wiedzą i inteligencją ani nie przechwalał się talentami. Był po prostu skromnym starszym mężczyzną wymagającym obstawy w trakcie wypełniania swoich starczych zadań. I wzbudzał tym ogromny respekt swojego przypadkowego ucznia, do czego Est niechętnie przyznawał się przed samym sobą. Bo jakby nań nie patrzył, to mistrz wciąż był tylko człowiekiem.

Biały elfOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz