Biały elf

By AlorAnil

258 23 0

"Quaerite et invenietis" ~ Szukajcie, a znajdziecie. Estalavanes, żyjący jako marny posługacz w noclegowni, j... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 20
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

Rozdział 21

5 0 0
By AlorAnil

Ciężkie kroki dudniące na okrytych chodnikiem kamieniach zdradzały gniew, podobnie dłonie gwałtownymi szarpnięciami rozpinające kolejne elementy brudnego pancerza. Colonell miał już serdecznie dość tego miejsca i rządzącego nim starego Niedźwiedzia. Planował uciec jak najdalej stąd i żyć tak, jak kiedyś - wedle własnej woli, robiąc co chciał i z kim chciał.

     Wierzchem rękawicy otarł nos. Płatki zasuszonej brunatnej farby odpadły z jego rozpalonych policzków. Powinien ochłonąć. I odpocząć. Udać się do koszar i wśród rozgadanej hałastry spróbować szczęścia z drzemką. Tu przetrącić parę łbów dla zasady, tam odesłać kilku na trzydniową przepustkę, byle stawili się na posterunkach w miarę zdolni do podjęcia obowiązków. Za to go lubili. Bywał surowy i niewzruszony, gdy wymagała tego sytuacja, niemniej posiadał także ludzką stronę, często okazywaną poprzez wyrozumiałość oraz chęć współpracy. Nie wywyższał się, choć mógł. Nie wychodził przed szereg i nie wtrącał się w nie swoje sprawy, a był przecież samcem alfa w koszarach. Było mu wolno. Wszystko było mu wolno, miał pełną swobodę działania. Posiadał przywileje. A jedyne, czego tak naprawdę pragnął, to nieosiągalnego - wolności wyboru oraz możliwości odejścia z kompanii. Razem z Estim.

     Colonell zatrzymał się tuż za progiem budynku. Chłodny, przesycony wilgocią wiatr pierwszego brzasku ostudził nieco jego wzburzenie, choć krew w żyłach nadal płonęła, a szyja wciąż czerwieniła się tam, gdzie Tyrd zamknął swoje ogromne paluchy, niemal miażdżąc mu krtań. Ten stary skurwysyn miał moc w grabach, nie ma co. Bez kija nie podchodź, jak mówiono o najtrudniejszych przypadkach.

     Rozjątrzony podjął decyzję. Tej nocy zrobi sobie wychodne w ramach buntu. Wybierze w zastępstwie któregoś z chłopaków i całą winę za wynikłe zamieszanie ostentacyjnie zwali na starego. Col należał do ludzi sumiennych i obowiązkowych, powierzone mu zadania zawsze traktował priorytetowo, ale ileż można? Wszelkie jego starania nigdy nie były dostrzegane. Niedźwiedź wymagał więcej i więcej, a gdy już to więcej otrzymał, i tak sapał z niezadowolenia. Nie miało to sensu. Chyba obaj musieli od siebie odpocząć.

     Jeżeli tak właśnie wygląda rodzina, to wcale nie żałował, że nigdy nie założy własnej.

     - Jeszcze nie śpisz? - pytanie Maga poniosło się echem w głębi korytarza, a tuż po nim dłoń opadła na jego osłonięty naramiennikiem bark. - Miałem wizję. Trzecią w przeciągu kilku godzin.

     Młodego człowieka przeszły ciarki, gdy obracał twarz w stronę wieszcza. Zrzęda wyglądał na osłabionego. Pobladł niezdrowo, a jego bujna broda rozjaśniła się siwizną. Schudł. Żaden z tych symptomów nie wróżył im dobrze.

     - Co tym razem? – zaciekawił się Col. - Jak mniemam, jeszcze gorsze wieści.

      Znów spojrzał przed siebie i choć zdawało się, że patrzy w punkt na horyzoncie, tak stary nauczyciel wiedział, że ze wzmożoną czujnością obserwuje dziedziniec w poszukiwaniu niepowołanych uszu.

     - Dla ludzkości fatalne - potwierdził Mag pozornie beztroskim tonem. - Dla ciebie wyjątkowo pomyślne.

     Col prychnął, zerkając z politowaniem na niepoczytalnego doradcę.

     - Jestem człowiekiem, staruszku. Jak mam to rozumieć?

     - Daj mi pół roku, a wyślę was daleko poza Twierdzę. Ciebie i Estalavanesa.

     - To jest ta dobra wiadomość - skonstatował młodzieniec. Wnętrzności ścisnęły mu się w bolesny supeł, gdy pomyślał o tej gorszej. - Teraz zła.

     - Ryzyko waszej śmierci w trakcie podróży jest wysokie.

     - Na jedno wychodzi. Zarówno w pierwszym, jak i drugim wypadku opuścimy Twierdzę. - Colonell poklepał chłodną, pomarszczoną dłoń dawnego wychowawcy i zajrzał w zatroskane oczy. Czułość wkradła się w jego głos, gdy zsuwał z ramienia jego rękę. - Mnie to odpowiada, staruszku. Tymczasem powinieneś odpocząć. Ja też idę.

     I odszedł, prawie zeskakując z płaskich stopni prowadzących na dziedziniec.

     Stary doradca odprowadził go wzrokiem. Gdy zwiadowca zniknął w ciemnym przedsionku ogromnych koszar, łysa głowa obróciła się w kierunku sali ćwiczeń oraz oczekującego w niej ucznia.

     Mag chciał być pewien swojej racji, urzeczywistnić przeczucia, lecz wątpliwości zakradły się do serca, podle kryjąc w jego wnętrzu i kładąc cieniem na wszystkim, co robił. Nadciągająca ciemność także sięgała podatnych serc oraz umysłów ludzi, tak jak sięgnęła jądra tego świata. Koszmar stawał się jawą, a jawa mieniła się koszmarem. W jaki sposób jeden zagubiony chłopiec udźwignie taki ciężar odpowiedzialności, skoro nawet nie zna swojego miejsca w świecie? Nieważne czym był, jasnym się stało, że reprezentował odrębną frakcję w tym rozpoczętym na nowo konflikcie.

     Smoki jedynie zwiastowały powrót bogów, istot o realnej władzy działających z woli Wszechmocnych - dawców swej krwi.

     Królowie bezsprzecznie byli bogami.

     A Estalavanes zaszachował ich obu.

     Kwestią czasu było, który z nich zorientuje się pierwszy.

***

Na północy jesień zawsze przychodziła wcześniej niż na południu, podczas gdy śródląd, położony względnie pośrodku, cieszył się tak samo długim upalnym latem, co śnieżną zimą. Dni z wolna stawały się krótsze, nadal jednak były ciepłe mimo pory nieprzerwanych deszczy przemierzających kontynent z południa na północ.

     W przerwie między mżawkami Colonell przemknął w cieniu koszar, zbliżając się do Wieży Czarodziejów. Odprawił marudną, utyskującą na patrol piątkę dając im dobrą radę, aby pilnowali tyłów. Przyjęli to oczywiście jako złośliwy żart niepisanego dowódcy, toteż odwdzięczyli się kilkoma kąśliwymi komentarzami, po czym wyszli na spotkanie niebezpiecznym liściom oraz nie mniej groźnym ulewom i wichrom. Zapowiadało się na nudną noc, aż zatęsknili za dreszczykiem emocji oraz atrakcjami, jakich zazdrościli braciom na przepustkach. Col musiał im obiecać, że gdy tylko wrócą, przyjdzie ich kolej.

     Młody mężczyzna zadarł mocno głowę, aż musiał przytrzymać kaptur bluzy zsuwający mu się z włosów. O ile dobrze pamiętał, w tym momencie Esti powinien znajdować się w pracowni alchemika na parterze. Z drugiej strony dzieciak był tak zmordowany po nieprzespanej nocy i całym dniu ćwiczeń, że mógł zrezygnować z dodatkowej pracy i pójść do łóżka tuż po kolacji. Nie, Col domyślał się, że biedak nie zaśnie i prędzej straci przytomność, niż świadomie podda się zmęczeniu. A on przyszedł tu, by mu pomóc. Ułatwić pewne sprawy.

     Wspinaczka na czwartą kondygnację, choćby o zmierzchu, nie stanowiła dla niego wyzwania; mury były stare i pokruszone, gdzieniegdzie brakowało kawałków ciosanego kamienia, a bluszcz porastający najbardziej nasłonecznioną ścianę zdawał się gęsty i mocny. Mógłby oczywiście wejść drzwiami frontowymi, lecz ryzykował wtedy nie tyle wykrycie w miejscu, do którego nie miał wstępu, co jawne najście pod nieobecność lokatora. Tak czy inaczej łamał prawo Twierdzy: jako niemagiczny nie mógł przebywać w wieży, a już szczególnie w pustej sypialni magicznego, nawet jeśli był to niemagiczny uczeń Maga. Prawo to prawo, a jemu często zdarzało się być z nim na bakier. Dosadnie przedstawił staremu swoje stanowisko, wobec czego nagiął nieco zasady, pozwalając sobie na więcej niż powinien.

     Strząsnął kaptur i sięgnął do najwyższej luki w kamieniach. Była śliska od deszczówki i lśniła odbitym światłem, ale nie z takimi przeszkodami przychodziło mu się mierzyć. Uważnym okiem przeczesał ścianę. Odnalazłszy dogodne punkty zaczepienia, odepchnął się od miękkiej ziemi i ze zwinnością niskowyżańskiego gekona ostrożnie ruszył przed siebie, w półmroku dopatrując się połyskujących wyrw i szczelin, które mógł wykorzystać. Na próbę szarpnął za bluszcz. Utrzyma częściowy ciężar, w razie gdyby stracił oparcie.

     Zadowolony z postępów mijał drugi balkon. Nie uśmiechnął się, by nie zapeszyć szczęścia, które zwykł nazywać umiejętnościami. Najmłodsze lata spędził na rozwijaniu talentów pozwalających mu przetrwać w ekstremalnych sytuacjach, czymże więc była pionowa ściana ociekającej deszczem wieży? Przeszkodą? Przeszkody są po to, by je pokonywać!

     Jego oddech stał się ciężki i urywany, kiedy mijał trzecie piętro. Dostrzegał już swój cel, okolony jaskrawymi wirującymi plamami. Musiał opanować drgania palców coraz częściej ślizgających się na wygładzonych szczelinach. Dwa razy omsknęła mu się stopa, toteż wspomógł się porastającymi ścianę pnączami, którym i tak nie zawierzył na tyle, by oddać cały ciężar ciała do podtrzymania. Przynajmniej ustabilizował swoją pozycję na pionowej trasie.

     Jeszcze trochę...

     Resztkę energii skupił w silnych mięśniach ramion, gdy chwytał się krawędzi balkonu i podciągał na gładką, kamienną balustradę. Łapiąc dech, przycupnął na mokrej poręczy niby katedralny maszkaron. Nagle zakręciło mu się w głowie i jakby zwiotczał z wysiłku, więc pomału zsunął się na posadzkę. Dawno już nie wspinał się tak wysoko i w tak niesprzyjających warunkach, ale nabierze wprawy. Przynajmniej przekonał się, że da radę dotrzeć tu na swój sposób, bez konieczności mieszania w to ewentualnych świadków. Wartownikami na blankach nie musiał się przejmować, wzrok bowiem kierowali na zewnątrz.

     Głęboko oddychając, bez pośpiechu otaksował balkon. Szarówka utrudniała mu pracę, ale za szybami wysokich dwuskrzydłowych drzwi świeciło się słabo; wąskie pasma przenikały pomiędzy zaciągniętymi zasłonami. Tego się po wstydliwym przyjacielu spodziewał: grubych kotar. Aż dziw, że nie kazał zabić okien deskami.

     Podszedł do drzwi i przyłożył do nich ucho. Żaden dźwięk nie dobiegał ze środka. Zdecydował się zapukać, ograniczając hałas do trzech cichutkich uderzeń, które wrażliwy słuch Estiego w mig wychwyci.

     Odpowiedziała cisza.

     Ponowił sygnał, lecz uzyskawszy efekt jak poprzednio, postanowił działać, zanim dopadnie go kolejna fala deszczu.

     Przyklęknął i w ciemnościach młodej nocy odnalazł zamek. Zbadał go na tyle, na ile pozwalały okoliczności i nie odrywając oczu od żelaznego otworu, sięgnął do pochwy sztyletu przy prawym biodrze. Prosty zamek, zakonserwowany, wystarczą dwa, przemknęło mu przez myśl. Paznokciem podważył górną część jednego z podłużnych zdobień i z ukrytej kieszonki wysunął dwa długie pręciki. Na wyczucie ocenił ich przydatność i zaczął wyginać grubszy z nich, tak aby pasował do otworu.

     Musi podważyć zapadkę... A teraz wygiąć nadgarstek nieco w górę, by drugim wytrychem powoli przepchnąć mechanizm w środek drzwi, żeby zamek zaskoczył... Właśnie tak. Doskonale!

     Ciche szczęknięcie obwieściło sukces włamywacza.

     Szeroki uśmiech przeciął wytatuowaną twarz, kiedy nacisnął na klamkę i skrzydło uchyliło się zapraszająco. Zawiasy naoliwiono, zatem Esti korzystał z tego wyjścia częściej, niż Col przypuszczał.

     Nucąc pod nosem wkroczył do środka, zamknął za sobą drzwi i obrócił pokrętło, blokując zamek na poprzedniej pozycji. Poprawił też ciężkie kotary i rozprostowując pogięty wytrych, rozejrzał się po obszernym pomieszczeniu. Nie ma co, splendor jak się patrzy, choć komnatami królewskimi nazwać tego nie można. Wsunął użyteczne pręciki na swoje miejsce i wszedł w głąb pokoju.

     Panował tu nienaganny porządek, ale to akurat przypisywał niedawnej wizycie służby. Szkiełka dwóch lamp oliwnych wiszących przy drzwiach były czyste, czyli przed zapaleniem przetarto je szmatką. Pół godziny temu, nie później. Nie zdążyły na nowo pokryć się tłustą sadzą.

     Wygładzona pościel na dużym łóżku tylko czekała, aby rozgrzebać ją ciepłem ciała. A najlepiej dwóch ciał. Musiał jednak powściągnąć frywolną wyobraźnię, przecież nie przyszedł tu, by wystraszyć dzieciaka. Co nie zmieniało faktu, że miło było pofantazjować o tym, co mogłoby się przydarzyć w miejscu tak wyciszonym i odosobnionym jak sypialnia Estiego...

     Stół oddzielał dwa fotele od okratowanego, wygaszonego kominka. Poza tym standardowe umeblowanie: komoda i szafa umiejscowione w przeciwległych rogach, w kącie toaletka z lustrem i misą, w następnym gablotka z kilkoma buteleczkami, bynajmniej nie alkoholem, raczej miksturami. Niewątpliwie wyrób własny. I biurko przy oknie. A na nim stos książek.

     Zbliżył się do solidnego mebla noszącego ślady częstego użytkowania i obejrzał pierwszy z góry, upstrzony zakładkami tom. No jasne. Alchemia spisana ręką Travisa Arnelta.

     Ten blondas był mu solą w oku. Póki co nie wykazywał się jednoznacznym zainteresowaniem w stosunku do młodziutkiego asystenta, a ich relacja była niezaprzeczalnie zawodowa, poniekąd przyjacielska, ale dla niego Travis był zagrożeniem, konkurentem, choć nie zrobił na razie nic, by można go o tym dobitnie poinformować.

     Rozkoszny pomruk wydobył się z piersi najemnika, gdy przeglądając kolejne księgi wyobraził sobie nieprzyzwoite metody odciągania tego dzieciaka od lektury. Zapewne wiele z nich wypróbują w praktyce, parokrotnie powtórzą, a może nawet wprowadzą do użytku codziennego. Esti bywał podniecająco nieśmiały i powalająco nieporadny, co w połączeniu z wyglądem rasowego drapieżnika mieszało zmysły do Cola tego stopnia, by nie mógł przestać myśleć o nim w bezwstydnych kategoriach. Czy będzie uległy od początku do końca? A może zawalczy o dominację? Będą zgodnymi kochankami czy rywalami w drodze do spełnienia? Tak wiele niewiadomych, a...

     Słysząc lekki zgrzyt opadającej klamki drzwi wejściowych, Colonell odłożył książkę. Chciał przybrać czarującą pozę, powitać chłopaka na jego włościach i zachwycać się jego zaskoczoną miną, ale porzucił zamiar, stawiając na naturalność. Prędko przysiadł na blacie biurka i podciągnął prawą nogę, opierając obutą stopę swobodnie na kolanie. No cóż, potrzeba zaimponowania okazała się silniejsza niż rozsądek. Poza była niewyszukana, aczkolwiek wyszła bardzo naturalnie.

     - Witaj w domu, Esti. - Col uśmiechnął się krzywo na widok chłopaka. Mina nagle mu zrzedła. - Esti?

     Osłupiały elf sztywno wycofał się na korytarz i zamykając za sobą drzwi, zostawił intruza samego ze sobą.

     Zwiadowca zsunął się z prowizorycznego siedziska i ostrożnym krokiem podszedł do drzwi, które znów się uchyliły. Zza powstałej szczeliny wychynęła znajoma twarz o okrągłych ze zdziwienia kocich oczach. Col zatrzymał się, by nie oberwać otwieranym skrzydłem.

     Est wślizgnął się do środka, spojrzenia nie odrywając od równie skonsternowanego człowieka.

     - Jak rany, przepraszam – wyszeptał speszony. - Pomyślałem, że pomyliłem pokój.

     Col nie zdołał powstrzymać śmiechu.

     - Esti, jak często ludzie witają cię w taki sposób?!

     - Nigdy nie pomyliłem pokoju, ale... Sam rozumiesz. W moim przypadku wszystko jest możliwe. - Chłopak niepewnie podszedł do łóżka, jakby to on gościł u Cola, a nie odwrotnie. Niezmiennie ciągnął przy tym za końcówkę ucha, przechylając lekko głowę. - Zapytałbym cię, jak się tu dostałeś, ale znów tylko bym się wygłupił, skoro drzwi są otwarte.

     - O dziwo byłoby to jedno z tych trafnych pytań, dzieciaku, bo rzeczywiście wszedłem drzwiami, ale balkonowymi.

     - Nie przypominam sobie, żebym zostawił otwarty balkon... - wymamrotał Est, siadając u wezgłowia łóżka. Dłuższą chwilę nieprzytomnie wpatrywał się w zasłony koloru wina, po czym przeniósł wzrok na stojącego przy wejściu mężczyznę. - Więc co tu robisz? Na dodatek pod moją nieobecność.

     Wyczuwając nieufność elfa, Colonell spoważniał. Bez pozwolenia usadowił się na materacu łóżka, lecz po przeciwnej do niego stronie.

     - Mam pewną... prośbę – powiedział wreszcie. - Przenocuj mnie. Tutaj nikt nie będzie mnie szukał.

     Est wyprostował się jak uderzony deską w plecy. Już widząc Colonella w swojej kwaterze poczuł się dziwnie - jakby nie istniało miejsce, w którym byłby bezpieczny. Col był drugą osobą, drugim człowiekiem, który odwiedził jego sypialnię i kiedy mistrzowi było to wręcz przykazane, tak on nie miał żadnego prawa tu przychodzić. Nie uszanował jego prywatności, wprowadzając niepotrzebny zamęt i wzmagając nieufność. Na domiar złego wystosował jeszcze prośbę, na którą trudno było przystać. Co właściwie znaczyło „przenocować"? I przed kim ukrywał się w Twierdzy będącej mu domem?

     Czegoś chyba nie rozumiał. Czegoś bardzo istotnego, przemilczanego. W tej mętnej, zdawkowej prośbie brakowało kluczowego składnika, który wyjawiłby mu wszystko co konieczne do rozwikłania zagadki. Col nie był głupcem, celowo omijał niewygodne szczegóły, by nie wmieszać chłopaka w swoje problemy. Ale właśnie to zrobił. Chcąc tego czy nie, uczynił Esta współwinnym. Jego niezapowiedziane pojawienie się tutaj do tego doprowadziło.

     - Nie rozumiem, Col. Kto miałby cię szukać? – dziwił się Est, podejrzliwie popatrując na zasłony. - I nie miałeś być dziś w terenie?

     - Miałem, ale oddałem zmianę. Sam wiesz, że nie dogaduję się z przywódcą i przyjmuję rozkazy wyłącznie od Maga, toteż... - Colonell zawahał się rozpamiętując wydarzenia, które rozegrały się o świcie. Przeczesał palcami ciemnobrązowe włosy. - Musiałem odreagować. Odetchnąć. I chciałem być przy tobie, bo nad ranem wyglądałeś naprawdę strasznie, kiedy przybiegłeś na złamanie karku tylko po to, by upewnić się, czy nic mi nie jest. To było bardzo sugestywne zachowanie, Esti. - Wiercił się, starając przyciągnąć jego uwagę. Udało mu się. Zachwycająca zieleń zerknęła nań z ukosa. – Zadowolę się choćby fotelem. Nie zamierzam wykorzystywać sytuacji w żaden niegodny sposób mogący nadwyrężyć twoje zaufanie.

     Zakłopotany zwierzeniami człowieka Est niespiesznie podniósł się z pościeli. Krzyżując ręce na piersi, zaczął przechadzać się w tę i z powrotem, skubiąc długie ucho. Dopiero gdy stanął plecami do wyczekującego Cola, pozwolił sobie przymknąć ciążące powieki. Natychmiast wymalował się pod nimi portret z zawiłym tatuażem; udręczony, wyrażający bezsilność i skierowaną do wewnątrz gorycz rozczarowania. Cokolwiek zaszło w przeciągu ostatnich kilkunastu godzin, był tak zrozpaczony, by szukać pocieszenia u jedynego przyjaciela w Twierdzy.

     Colonell może i twardo stąpał po ziemi, sprawiając pozory silnego, obojętnego i irytująco nonszalanckiego, lecz nikt nie miał pojęcia, że tuż pod dumną, przystojną powierzchownością czai się spragniony ciepła oraz troski chłopak, któremu wiecznie odmawiano prawa do elementarnych uczuć. A Est posiadał przeklęty dar, dzięki któremu instynktownie go rozszyfrował. Będąc wyjątkowo wrażliwym stworzeniem skoncentrowanym na otoczeniu czuł i myślał emocjami. Widział je całkiem wyraźnie, podobnie jak uczucia, których nie potrafił określić. Przypominały słowa, werbalnie formowane w pełne i sensowne zdania, a niemożliwe do zapisania. Pierwszy raz zgodnie z prawdą przyznał, iż rozumie siedzącego tuż za nim człowieka. I choć z wyglądu byli jak świt i zmierzch, tak wewnątrz niczym się nie różnili. Obaj łączyli dzień z nocą.

     Est nie chciał znać powodów, dla których Col pojawił się w jego kwaterze. Sam odczuwał wszystko z siłą, jak gdyby to jego serce rozdzierała nieznana, męcząca emocja. Jakby byli jednym, podzielonym na dwa ciała jestestwem. Odnajdywali siłę w swoim towarzystwie, razem mogli więcej. Może tak właśnie miało być? Może napotkał tę nadarzającą się raz na sto lat możliwość obcowania z samym sobą, diametralnie różnym, a jednak niemal identycznym? Że też uważniej nie słuchał Starego Przechrzty...

     Dojmujące uczucie skrępowania wykrzywiło twarz Esta, gdy obracał się w stronę Cola. Spróbował się do niego uśmiechnąć, pocieszyć, lecz coś go powstrzymywało, jakaś nieuchwytna myśl, która niby brzęcząca mucha irytowała swoją niedostrzegalną obecnością. Ostatecznie puścił bolące ucho i zaczerpnął tchu, opuszczając ramiona w poczuciu beznadziei.

     - Jak rany, Col, na łóżku jest wystarczająco dużo miejsca dla nas dwóch - powiedział, zaciskając w pięść urękawicznioną dłoń. - Nie ma potrzeby żebyś spał na fotelu. Albo, co gorsze, na podłodze. Choć futra wydają się w porządku.

     - Łóżko należy do ciebie, chyba nie powinienem...

     - Ono nigdy nie należało do mnie. I nie będzie! - ostry ton przeciął dzielący ich dystans niczym celnie rzucony nóż. Czy zabrzmiał zbyt obcesowo? Nie chciał, aby Col zmienił o nim zdanie. Nie przeżyłby tego. - Przepraszam, ja... Chyba jestem już na granicy... wyczerpania. Tak. Jak rany, na pewno. Wybacz, przepraszam. Z natury nie jestem wybuchowy. Nie panuję nad tym.

     Colonell uniósł pojednawczo ręce, uśmiechając się smutno.

     - Nie przepraszaj, obaj jesteśmy wyczerpani dzisiejszym dniem. I zeszłą nocą. Ale wiesz co? Przynajmniej teraz wiem, że jestem w dobrym miejscu i o dobrym czasie. Zupełnie jak ty. Jakby wszystko na tym świecie uparło się, by połączyć nasze ścieżki w poznaczoną przeszkodami drogę. W pojedynkę może i nie przeżyjemy podróży... - przerwał, gdy nagłe wspomnienie przestrogi Maga zrosiło jego skórę dreszczem. Strach przed nieznanym wgryzł się pod ciemną skórę, a mimo to następne zdania Colonell wypowiadał z porywającą mocą, czerpiąc ją z własnej słabości. - Esti, razem mamy szansę przetrwać to wszystko. Na naszych warunkach. Decydując za siebie. Razem, choć niezależnie – podkreślił.

     Przydymione szmaragdy błyszczały w rozproszonym świetle dwóch lamp wiszących na końcu pomieszczenia, lecz żywy blask pochodził nie z ciepłego płomienia osłoniętego szarzejącymi szkiełkami, a z przekonania zwiadowcy. Est stał jak zaklęty, skupiony na każdym słowie będącym odbiciem jego pragnień. To brzmiało jak bajka, wydumane marzenie dzikiego zwierzęcia przetrzymywanego w zamknięciu. Marzenie, które podzielał. Marzenie pojawiające się w cichych, samotnie spędzanych godzinach. Bo gdy nie mógł zasnąć, śnił na jawie, rozmyślając nad smakiem wolności.

     Nagle poczuł się lżejszy.

     I wtedy kamień depresji uwiązany u nogi znów szarpnął w dół, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Wszystko to było piękne i wręcz poetyckie, a przez to nieprawdopodobne jak złapanie mgły. Słowa przepływały między palcami niby mleczne wstęgi, a gdy poluzowało się pięść, dłoń okazywała się pusta. Rozczarowanie ogarniało serce, zwątpienie sączyło do umysłu, a niechęć gasiła pragnienia. Jak i teraz, gdy zbyt mocno wychylony w kierunku marzeń chłopak znów wycofał się w głąb pesymistycznego siebie.

     Czy Colonell naprawdę nie zamierzał się angażować? Jak zatem miał się odnieść do jego wizji wspólnej przyszłości? Nie powinien dotykać tak drażliwego tematu. Byli przyjaciółmi. Nieważne, że żywili do siebie silniejsze uczucia, kiedy sprawa postawiona była jasno. Bez zaangażowania.

     - Możesz wziąć kołdrę – zwrócił się do gościa - ja prześpię się pod kocem. Wystarczy mi. Nie używałem go z lenistwa, bo kołdra zawsze była pod ręką, ale nie szkodzi, dobrze mi zrobi znalezienie koca.

     Przygnębiony pochopnie wyciągniętymi wnioskami zmienił temat, tak jak zmienił pozycję względem siedzącego człowieka. Musiał się ruszyć, inaczej chyba z nerwów wrósłby w gładkie kamienie posadzki. Potrzebował rozchodzić narastający w nim konflikt, oderwać od niego myśli, skoncentrować na czym innym.

     Colonell poczuł się niezręcznie, a dłoń na ciemnoskórym karku była tego milczącym świadectwem. Nie chciał być dla dzieciaka dodatkowym utrapieniem. Liczył, że wpłynie na samopoczucie elfa, lecz nie przewidział, że może być gorzej. Esti to fatalista. Wciąż utwierdza się w melancholijnym przekonaniu, że życie nie pisze dla niego nic dobrego, wskutek czego nie dostrzega otaczającego go ciepła oraz piękna. Jakby był martwy za życia. Sam kładł się do grobu i oczekiwał końca, kiedy przed nim jeszcze tyle drogi do przebycia. Przed nimi, bo przecież im się uda, wierzył w to.

     Westchnął ze znużeniem, nie spuszczając rozstrojonego emocjonalnie dzieciaka z oka. Ufał, że jego cichy baryton przywoła go do rozsądku.

     - Połóż się już, dobrze, Esti? Będę spał na samym skraju, tylko odpocznij wreszcie, bo znów się zapędzasz.

     Klęczący przy komodzie Est zignorował jego prośby. Wytargał koc z najniższej szuflady i wrócił do łóżka, bezceremonialnie rzucając nań miękki pled. Zerknął przelotnie na człowieka, opadł powoli na materac i odsunął od siebie chłodną kołdrę. Zajęty rozsznurowywaniem wysokich butów roztrząsał bliskość smagłego człowieka. I to, co starało się przekazać zbyt mocno uderzające serce.

     Czy aby na pewno słusznie czynił, przystając na to? Czy tak postępują przyjaciele? A może po udzieleniu ostrej nagany należało odesłać go z przykazem, by wziął się w garść i stawił czoła swoim problemom? Nie, Col nie uciekał przed problemami. Przyszedł tu po wsparcie i otuchę. W rzeczywistości wykazał się ogromną siłą i odwagą, by obnażyć swoje słabości. I jak tu odmówić? Col wyrażał na głos swoje potrzeby, nieważne jak niedorzeczne czy trywialne by one nie były. Nie krył prawdy.

     Wcale nie byli do siebie podobni. Byli jak dwa przeciwne bieguny, wystarczyło na nich popatrzeć. I gdy człowiek był letnim dniem, tak elf pozostawał zimową nocą. Nie mogli współistnieć równocześnie. Wykluczali się. A mimo to nadal tu byli. Obaj. I to uczucie gorejące w środku... Jakby ktoś zamknął w niespokojnym ciele zapaloną świecę, której płomień pod wpływem podmuchów lodowatego wiatru chwiał się na wszystkie strony. Płomień na tyle silny, by nie zgasnąć, a jeszcze wzrosnąć, podsycany oddziałującą na niego mocą.

     Aż syknął, uszczypnięty klamrą odstawianego buta. W zamyśleniu obejrzał bolący palec, ale nie mógł się skupić. Ile czasu minęło? Czy Colonell już śpi?

     - Wszystko w porządku, Esti? - Col nie spał. Ani drgnął, gdy Est upewniał się co do jego położenia. - Denerwujesz się? Przepraszam, że przysparzam ci zmartwień.

     Est odwrócił się tchórzliwie, byle nie patrzeć w te ciemnozielone oczy, na widok których robiło mu się nienaturalnie gorąco.

     - Jak rany, nie... - wybąkał. - Czym zresztą miałbym się martwić? Obaj jesteśmy mężczyznami.

     - Zgadzam się, obaj jesteśmy mężczyznami. - Szelest poruszył uszami elfa, gdy najemnik poprawiał się w miejscu. – Więc dlaczego się denerwujesz?

     - Nie na co dzień miewam gości... - tłumaczył się Est. - Jesteś pierwszą osobą poza mistrzem, która weszła do mojego pokoju. Wtargnąłeś tu bez pozwolenia i poprosiłeś, bym cię przenocował. To... to za wiele jak dla mnie. - Wypuścił powietrze z płuc, oburącz chwytając za płatki uszu. - Nie wiem, jak się zachować. Co robić. To dla mnie nowa, trudna do kontrolowania sytuacja. Gubię się, Col... Życiowe sytuacje, tak zwyczajne jak odwiedziny, wprawiają mnie w zakłopotanie, bo nie znam reguł, wedle których powinienem postępować.

     Col pokręcił głową.

     - Esti... Nie zdajesz sobie sprawy jak słodki jesteś, gdy w tak prosty sposób mówisz o wszystkim, co cię dręczy. Nie ucz się reguł, twórz własne. Jesteś u siebie i na swoich zasadach, to goście mają dostosować się do twoich praw, nie odwrotnie. Można być dobrym gospodarzem szanując siebie samego, przy jednoczesnym dbaniu o komfort reszty. Widzisz? Czuję się u ciebie świetnie. Mógłbym tu zamieszkać.

     - Nie nazywaj mnie słodkim – obruszył się Est. - Tak się nie mówi o mężczyznach, tylko... Czekaj, czekaj! – Obrócił się gwałtownie i musiał podtrzymać rękami, by nie upaść na stertę rozkopanej pościeli. - Z tym mieszkaniem żartowałeś, prawda?

     Colonell roześmiał się.

     - Ograniczę się do odwiedzin – zapewnił wesoło. – A teraz gotów do spania? Wyglądasz, jakbyś miał zaraz zemdleć.

     - Idź wyłysiej z tym swoim poczuciem humoru! I wcale tak nie wyglądam!

     Zawstydzony Est przesunął kołdrę w stronę Cola, traktując to jako idealną wymówkę do uniknięcia jego wzroku. Czuł go na sobie, lecz usilnie starał się nie reagować. To będzie ciężka noc. Ale lepsze to, niż ponowne spotkanie z cienistą zmorą. I przynajmniej był pewien, że Colowi nic tu nie grozi.

     - A teraz wybacz, Col, ale chciałbym się przebrać. Z łaski swojej możesz, nie wiem, patrzeć gdzie indziej?

     - A czym to się różni od łaźni? – droczył się najemnik.

     - Jak rany, co to za pytanie? Wszystkim się różni.

     - Niczym się nie różni. Widziałem cię już wiele razy w samym ręczniku i nie powiem, by było to wystarczająco wiele, aby mi się znudziło. A jeśli dalej cię to krępuje, usłucham.

     Wiele razy oglądał tę gładką skórę zmysłowo ociekającą wodą. Wiele razy przyglądał się kropelkom sunącym prowokacyjnie w dół gibkiej fizjonomii. Wiele razy zwracał uwagę na wzgórki i wgłębienia pracujących bezustannie mięśni. Wiele razy obserwował różnorodne reakcje zrelaksowanego młodego ciała. Zbyt wiele razy miał związane ręce...

     - Dziękuję, to naprawdę wiele dla mnie znaczy – wymamrotał Est.

     Znów podszedł do komody, co rusz posyłając ukradkowe spojrzenia ścigającemu buty człowiekowi. Wyglądało na to, że dotrzyma obietnicy. Skoro tak, powinien czuć ulgę, dlaczego więc odczuwał niepokój? Czy raczej... rozczarowanie. Przecież sam niejednokrotnie widział Cola w, jak to ujął, samym ręczniku. Człowiek o tak pokazowej sylwetce, że... że wstyd mu było za własną.

     Starając się opanować niestosowne myśli, zrzucił z siebie ubranie. Prędko wślizgnął się w luźne spodnie i naciągnął czystą koszulkę z krótkim rękawem, siłując się przy wydostaniu podłużnych uszu przez wąski otwór na głowę. Pojedynczym machnięciem zbył ofertę pomocy i nerwowo wygładził czarny materiał. Przydługie włosy elektryzowały się, gdy palcami wystającymi z rękawiczki zgarniał je z czoła, zaczesując na tył głowy. Krucze pasemka wróciły, zasłaniając widok i łaskocząc uszy.

     W świeżym odzieniu padł na swoją połowę łóżka, gotów zakopać się pod dziwnie pachnącym kocem. Zreflektował się szybko, że to nie koc pachniał dziwnie. Dziwnie pachniało powietrze, bo po raz pierwszy mieszał się z nim nowy zapach. Zapach człowieka. Przyjemny, znajomy, przywołujący miłe skojarzenia. Tak, to dobry zapach, nie przeszkadzał mu. Miła odmiana w zwykłej codzienności.

     - Nie gasisz światła? - Dźwięk na granicy szeptu podrażnił jego słuch. - Śpisz przy zapalonych lampach?

     - Hę? Ach, nie, dotychczas funkcjonowałem w kompletnych ciemnościach. Gasiłem lampy zaraz po wejściu, ale... - Est naciągnął koc na głowę, odsłaniając twarz. Zwinięty w ciasną kulkę uwielbiał opatulać się cały, z nosem wystawionym na wierzch, inaczej budziło go wrażenie braku powietrza. - Nocne widzenie ma swoje wady – przyznał z ociąganiem. - Czasem nie wiem, gdzie jestem, a otoczenie wygląda przerażająco. To znaczy wiem, że jestem w swojej sypialni, ale nie wiem, co to za świat. Wszystko jest wtedy monochromatyczne. Jakby otaczająca mnie rzeczywistość była płaską, matową szarością o niezliczonych odcieniach.

     Colonell wyciągnął się wygodnie na miękkim posłaniu, ręce zakładając pod głowę i zwracając się wprost do schowanego elfa.

     - Niesamowite – wymruczał z podziwem. - Nigdy sobie nie wyobrażałem jak to jest widzieć w ciemności. Tylko co to znaczy „monochromatyczne"?

     - Mistrz tak to nazwał. Jakbyś widział tylko jedną barwę, dostrzegając wyraźne zarysy i kształty odznaczające się różnymi odcieniami. Płaskorzeźba. Przepraszam, nie umiem tego lepiej wyjaśnić.

     - Dobrze mi to zobrazowałeś. Widzenie w ciemnościach jak za dnia? Rewelacja!

     - Nie do końca. Światło dzienne potrafi zmęczyć wzrok, tak samo nocne widzenie... - Est ziewnął szeroko, odsłaniając wszystkie cztery kły lśniące na tle czerwonego podniebienia. - Przepraszam.

     Ziewanie było zaraźliwe, lecz zafascynowany widokiem Col zachował dyskrecję w swoich odruchach.

     - Nie przepraszaj, jest już późno. Dobrej nocy, Esti. I dziękuję za pomoc. Jesteś jedyną osobą, której mogę zaufać.

     - Dobrej nocy... - powtórzył za nim Est, czując jak słowa przechodzą przez niego miłą falą wzbudzającą dreszcze i tęskne, niezrozumiałe pragnienie. Chciał mu podziękować, lecz chęci nie zdążyły opuścić przestawiającej się na odpoczynek głowy.

     Nie był sam. I po raz pierwszy nie był to mistrz, z którym dzielił namiot przez dwie pierwsze noce znajomości. Nienawidził ludzi, a mimo to jego towarzyszem był przedstawiciel tej właśnie rasy...

     Est wątpił, czy w ogóle zaśnie w obecności nieprzewidywalnego tropiciela i nawet się nie połapał, że odpływając w sen myśli o tym, jak miękkie były uda Cola pod jego głową. I jak bardzo chciałby to powtórzyć...

     Kiedy oddech elfa nabrał miarowego rytmu, mężczyzna odczekał chwilę, by upewnić się czy chłopak rzeczywiście zasnął. Obróciwszy się na bok, z uwagą obejrzał urodziwą twarz o wielkich oczach przysłoniętych bialutkimi powiekami. Poruszały się delikatnie, jak gdyby przyśniło mu się coś niepokojącego, a czarne krótkie rzęsy trzepotały do wtóru wyciszających się emocji. Kosmyki grzywki nachodziły na gładkie policzki, ukrywając je pod swym niesfornym natłokiem. Wręcz prosiły się o zaczesanie ich na skroń.

     Przysunął się do śpiącego i odliczał oddechy, po których dzieciak powinien głęboko spać. Musiał wziąć pod uwagę, że czułe, wciśnięte pod koc uszy zareagują na najlżejszy szelest pościeli. Nie chciał go obudzić. Chciał tylko napatrzeć się, utrwalić sobie w pamięci obraz ukochanego w momencie, gdy był on najbardziej bezbronny. Zapamiętać go właśnie takim, jakim był naprawdę. Chciał być strażnikiem i obrońcą, przy którym chłopak czułby się bezpiecznie. Sam fakt, że Esti usnął niemal natychmiast, świadczył o tym, że udało mu się osiągnąć cel. Zdawało mu się to dziwne, że w chwilach jak ta, narastające pożądanie wygasało, zastępowane troską oraz chęcią zaopiekowania się nieborakiem.

     Esti twierdził, że mężczyzna nie może być słodki albo uroczy. Czemu nie? Bo rzekomy autorytet uznał, że mężczyzna ma być nieczułym szorstkim samcem? Absurd, którego najlepszym przykładem był biały elf - mała kolorowa żabka, jaką w dzieciństwie widywał w wilgotnych lasach Niskowyżu. Śliczna, niepozorna i śmiertelnie jadowita.

     Wyciągnięta śniada dłoń zawisła nad białym policzkiem. Cień przykrył spokojny profil, by zaraz wycofać się i pozwolić jasności otoczyć go swym ciepłym blaskiem. Jeśli teraz go dotknie, nie zdoła się opamiętać. Byłaby to niepowetowana strata. Tymczasem on także powinien odpocząć. Na zapas się nie wyśpi, ale i tak nie zostało mu nic innego.

     Esti zwinął się w kłębek na brzegu łóżka. Zastanawiające, czy to nieproszone towarzystwo tak na niego podziałało, czy też tak miał w zwyczaju zasypiać? Zajmując niemałą pryczę w koszarach, Col budził się najczęściej na brzuchu, ledwo mieszcząc w granicach zbitego z desek wyrka. Co innego, gdy nie był sam. Wówczas bez udziału świadomości dostosowywał się do partnera. Cóż, przekona się dopiero rano, w jakiej kombinacji przyjdzie im się obudzić. I kto ujrzy to jako pierwszy.

     Colonell obrócił się na plecy i przeciągając na iście królewskim posłaniu, rozmyślał nad nocnym patrolem. Współczuł chłopakom ciągnących się w nieskończoność godzin spędzonych w ciemnym, deszczowym lesie...

     Wynagrodzi im to.

     Z samego rana...

     Gdy tylko... wrócą...

Continue Reading

You'll Also Like

7.9K 1.5K 35
Siedemnastoletni Yoo Youngjae ma artystyczną pasję: projektuje kostiumy filmowe i teatralne. Na razie, zanim zacznie karierę w San Francisco, szyje d...
21.6K 3.2K 53
Dola jest jedną z Tkaczek Losu w panteonie Welesów. Jej życie biegnie spokojnym torem pod pieczą Roda oraz Wielkiej Baby. Dnie spędza ze swoimi siost...
130K 10K 41
Harry Styles jest uroczą Omegą, która pracuje w kwiaciarni, a Louis Tomlinson Alfą, która przychodzi tam codziennie i kupuję jedną czerwoną różę.
8.2K 182 7
•°•°•°•°•°Opowieść o Jimin'nie który szuka tatusia i o Namjoon'nie który szuka maluszka•°•°•°•°•° ∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆ Namjoo...