Biały elf

By AlorAnil

348 25 0

"Quaerite et invenietis" ~ Szukajcie, a znajdziecie. Estalavanes, żyjący jako marny posługacz w noclegowni, j... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 19
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31
Rozdział 32

Rozdział 20

6 0 0
By AlorAnil

Płomień świecy zatańczył, gdy kartkowane stronice grubego tomu mknęły jedna za drugą. Wzbudzony ich gwałtownością wietrzyk porywał ze sobą kurz zalegający na krańcach solidnego hebanowego blatu, posyłając go w głąb przyciemnionego pomieszczenia. Wysmukły ognik ponownie zamigotał na poczerniałym knocie i niemal zgasł, w porę uchroniony przez pomarszczoną dłoń. Był potrzebny. Mimo że mężczyzna wzrok wciąż miał ostry jak za młodych lat, bez płomienia na topniejącym ogarku nie dojrzałby zupełnie nic w półmroku gabinetu rozjaśnionego dwiema zapalonymi lampkami. Pełniły one rolę warty honorowej po obu stronach drzwi wejściowych, lecz tak naprawdę ćmiły cienko tylko po to, by stary doradca nie potknął się o meble, których rozkład znał praktycznie na pamięć. A może po prostu chodziło o to, że w kompletnych ciemnościach nie czułby się teraz najlepiej?

     Kto wie, co też myślał z wolna gasnący człowiek w chwili podobnej do tej. W każdym razie nie powinno go tu być o tej porze. Światło nie powinno rozświetlać okien mieszczącego się na wysokim parterze gabinetu administratora. Ale rozświetlało. Dzisiejszej nocy światło paliło się wyjątkowo długo, męcząc łojową świecę malejącą z każdą godziną, jaką stary mnich spędzał nad księgami, kronikami oraz dokumentami traktującymi o przedmiocie jego studiów.

     Wielu mówiło mu, by wreszcie porzucił archaiczne świece o krótkiej żywotności na rzecz postępowych udogodnień, lecz Mag uparcie odmawiał, najlepiej odnajdując się w skromnym otoczeniu, znanym i cenionym ponad zbędne luksusy. Mógł przystać na propozycję czaromiotów i używać zaklętego światła jak w należącej do niego sali ćwiczeń, ale nie chciał, cierpliwie tłumacząc, iż nie jest mu to do niczego potrzebne. Świeca wystarczała w zupełności. I nikt nie wiedział, że była to wyłącznie półprawda, bo chociaż świece niezmiennie nasuwały mu miłe wspomnienia z dziecięcych lat spędzonych w klasztorze, tak miały jeszcze dwie cechy degradujące nowocześniejszą konkurencję. Jedną z nich była możliwość natychmiastowego zgaszenia światła bez potrzeby wydawania dźwięku. Wystarczyło ucisnąć knot palcami bądź zdmuchnąć płomień, by zniknąć w całkowitej ciemności. Nic więcej, by niepowołane oczy nie dosięgły najmroczniejszych sekretów Niedźwiedzi.

     Druga również strzegła tajemnic, lecz wykorzystywała w tym celu niszczycielską moc żywiołu. Nie istniała bowiem magia, która z popiołu na powrót uformowałaby starannie zapisany dokument, nieważne czy byłby to skrawek papieru, czy płachta pergaminu. Ogień pochłonie wszystko. Przy konkretnej temperaturze w proch obróci nawet kości.

     Prawdziwe zamiłowanie sędziwego człowieka do świec wynikało zatem nie z przywiązania do nich, a z czystego pragmatyzmu. Były tanie, łatwo dostępne, topiły lak i w razie potrzeby można przygotować je samemu. Nie potrzebował niczego więcej w chwili takiej jak ta, gdy przeglądał kolejne księgi zdjęte z regałów, kartkował następne opasłe kroniki i dzienniki, rozwijał rulony opieczętowanych rejestrów. Wszystko po to, by z pomrukiem rozczarowania odkładać je na swoje miejsca. Żadne z przeczytanych dzieł nie czyniło go mądrzejszym. Wręcz przeciwnie. Wyzbyty pychy mnich nigdy nie uważał, że posiadł wszelką wiedzę, lecz teraz jawił się sobie głupcem i ignorantem. Tak jak wszyscy ludzie, którzy już niebawem na własne życzenie odpowiedzą za bagatelizowanie historii.

     Mag westchnął, powstrzymując kichnięcie. Drobinki kurzu wirowały w powietrzu, dostawały się do nozdrzy i osiadały na jego luźnej szacie oraz czarnej gęstej brodzie poprzetykanej coraz liczniejszymi siwymi pasemkami. Ospałym ruchem starł z twarzy pyłek i wrócił do metodycznej, mozolnej pracy której podjął się, powróciwszy z rozmowy ze swoim uczniem.

     Kim w istocie był ten chłopak? Jaki sekret skrywało niepozorne ciało młodego elfa? I czy w ogóle był on elfem, jak wszyscy zakładali? To się jeszcze okaże.

     Mag wznowił swoje studia. Czas naglił. Niebawem zastanie go świt, a żaden wolumen nie wspominał choćby słowem o smokach. Prajaszczury całkowicie wykreślono z historii świata, grały za to pierwsze skrzypce w baśniach oraz legendach o dzielnych książętach czy szalonych czarodziejach. Jednakże one żyły, ukrywały się w nieprzychylnym im świecie, który pozbawił je domu. Pozbawił je mocy. Dlaczego więc jeden z nich poszukuje piętnastoletniego chłopca? Cóż to za moc, jaką dysponuje, by wpływać na otokę magiczną Khaldunu? Czy to akt desperacji popchnął przedstawiciela starej rasy do współpracy ze znacznie potężniejszym, mającym nad nim przewagę sojusznikiem? Pozostaje zatem pytanie nie o smoki, ale niespotykaną siłę, jako że ponad wszelkie prawdopodobieństwo to ona ma w tej sytuacji największe znaczenie. Smok może być heroldem, posłańcem lub, tak jak dotychczas, biernym obserwatorem. Oczami i uszami pośród ciemności.

     W pierwotnym założeniu Maga smok-obserwator poszukiwał celu, a gdy go odnalazł, to nie spuszczał z oka z sobie tylko znanym zamiarem. Lecz kilka nocy temu odszedł bezpowrotnie. Być może sędziwy człowiek mylił się. Być może smok był jedynie stróżem, który upewniwszy się, iż młodemu Estalavanesowi nie dzieje się krzywda, opuścił posterunek. Być może tymczasowa nieobecność jest wynikiem konieczności wypełnienia obowiązku w innym miejscu. Nadal istnieje szansa, że dopóki Estalavanes przebywa w Twierdzy, dopóty smok będzie nawiedzał puszczę.

     Zbyt wiele tych „być może".

     Wyprostowawszy obolałe plecy, Mag opadł na miękkie oparcie krzesła. Zapatrzony w punkt gdzieś na drzwiach wejściowych dumał nad ostatnią wizją ukazującą jeszcze jeden kolor. Czerń, szarość, biel i czerwień przeplatały się ze sobą w makabrycznych wydarzeniach. Kolejno symbolizowały śmierć, rozpacz, nadzieję oraz krew, ale to niezrozumiałe przebłyski złota były znakiem nad wyraz niepokojącym. Jak miał je interpretować? Nie widział korelacji tego nowego szczegółu z pozostałymi, jakby oderwany był on od całości, a nie powiązany z nią tak jak poprzednie. Dodatkowy, nie łączny. Złoto mogło odzwierciedlać artefakt na dłoni jego ucznia, lecz zupełnie nie pasowało do całokształtu uzyskanego obrazu z przebłysków. Artefakt nie miał większego znaczenia niż sam elf. Na tę chwilę był o tym przekonany.

     Mnich ucisnął piekące powieki i potarł dłońmi zarośniętą twarz, tłumiąc szerokie ziewnięcie. To druga z rzędu noc, której nie spożytkował na sen. Zajęty powinnościami oraz prywatnymi sprawami zupełnie nie zwracał uwagi na upływ czasu i byłby wczoraj pominął poranne ćwiczenia, gdyby nie świeca, która wypaliła się do cna w odpowiednim momencie.

     Wiedząc z doświadczenia, że prędzej zaśnie aniżeli się rozbudzi, odsunął ciężkie krzesło i wstał od biurka, zatrzaskując wielki tom oprawny w woskowaną skórę. Płomień świecy przechylił się niebezpiecznie i zaraz wyprostował, jakby dla potwierdzenia swojej przydatności. Mag splótł ręce za plecami. Przeciągając spojrzenie utkwione w literach tłoczonych na okładce, prychnął z niesmakiem, kierując się w stronę wychodzącego na dziedziniec okna. Bestiariusz Starego Świata, raczą autorzy żartować. Doprawdy, muszą mieć wyśmienite poczucie humoru, skoro nie zawarli w nim nawet połowy istnień, których gatunki wymarły lata temu. Tak, to również był przejaw ich fantazji, by nazywać wytępione przez ludzkość gatunki wymarłymi.

     Sękate dłonie pokryte ciemnymi plamami i jaśniejszymi bliznami wsparły się na szerokim parapecie. Palce zniknęły pod szeleszczącymi pergaminami. Doradca Niedźwiedzia pochylił się nad nimi i mrużąc oczy w nikłej poświacie wpadającej zza szyby, pospiesznie przejrzał kilka nabazgranych notatek. Szczególne zainteresowanie budziły podkreślone słowa oraz te zakończone pionową kreską z kropką u dołu, jak odwrócone i. Nazywano to, jakże trafnie, wykrzyknikiem.

     Ten znak przypominał Magowi o wojnie domowej na południu, poruszeniu na północy związanym z aktywnością bezczynnego dotąd Zakonu Paladynów, a także majaczącym na horyzoncie rozłamie wśród Niedźwiedzi. Dokładniej rzecz ujmując, konflikt narastał między Złowieszczym Niedźwiedziem a jego cichym wspólnikiem - najlepszym przyjacielem i zaufanym doradcą - który nie zamierzał akceptować agresywnych planów wcielenia wiejskich terenów do Twierdzy. Doskonale radzili sobie na obecnych warunkach, więc koniec końców podporządkowywanie sąsiednich wiosek kompanii najemnej nie było dobrym pomysłem. A jak się miało wkrótce okazać, było najgorszym planem, jaki rozochocony działaniami na południu przywódca mógł obmyślić. Człowiek ten był przy tym na tyle bezczelny, by obnosić się koncepcją stworzenia własnego królestwa. Zakrawało to o szaleństwo, biorąc pod uwagę dwa pobliskie garnizony Zakonu. Nic dobrego z tego nie wyniknie. A już na pewno przekreśli ukradkowe starania doradcy o sojusz z reprezentantem organizacji wiodącej prym w Estarionie - jedynej mogącej przeciwstawić się nadchodzącej potędze.

     Mag uniósł posępne spojrzenie. Krzaczaste brwi zbiegły się nad podkrążonymi onyksowymi oczami, gdy na oświetlonym blaskiem księżyca dziedzińcu dojrzał swojego młodego ucznia. Wbrew pozorom wcale nie zdziwił go ten widok. Stary nauczyciel spodziewał się, iż Estalavanes będzie się wzbraniał przed ponownym zaśnięciem, lecz takiego obrotu spraw nie mógł przewidzieć. Chociaż... Tak, mógł, zważywszy, że tej konkretnej nocy patrolem dowodził Colonell.

     Mnich wyprężył się i odruchowo złączył dłonie na wysokości krzyża. Lekki uśmiech błądzący na wąskich ustach odmłodził więdnące oblicze, gdy z ukrycia śledził poczynania ucznia. Chłopak wbiegł na ubitą ziemię jakby gonił go najśmielszy koszmar, a kiedy się zatrzymał, przybrał pozę przygotowującą go na nieuniknioną konfrontację. Estalavanes przejął inicjatywę, co było zjawiskiem rzadko spotykanym. A to znaczyło, że zaczęło mu zależeć. Znaczyło, że zaczął dostrzegać własne uczucia względem innych. Względem ludzi.

     Nadzieja rozgrzała serce starego mentora, gdy uzmysłowił sobie, że uprzedzenia podopiecznego z wolna traciły swoją szkodliwą moc. Nieprzejednana aura rozmazywała się i ulatniała na wietrze emocji zawsze wtedy, gdy w pobliżu znajdował się jego przyjaciel. Bądź gdy o nim myślał. Wystarczyło obserwować zmiany zachodzące na gładkim obliczu by odgadnąć, co temu chłopcu chodzi po głowie. I chociaż nie mógł ujrzeć jego twarzy, to wciąż mocno wierzył w targanego sztormem dojrzewania młodego ducha z uporem poszukującego kotwicy, która utrzymałaby go na wzburzonych falach uczuć. Estalavanes był żywiołem; zmiennym i zaskakującym, choć łatwym do przewidzenia. Mag z początku lękał się tego braku równowagi. Teraz był dumny niczym ojciec, mogąc wprowadzać tak wyjątkowego ucznia w dorosłość.

     Cokolwiek się zdarzy, będzie to dobra lekcja nie tylko dla dwójki młodzieńców, ale także ich nauczyciela. Estalavanes w końcu odnajdzie w sobie siłę konieczną do wyjścia z matni, w jakiej sam siebie zamknął, tak jak odnalazł bratnią duszę, która pomoże mu zrozumieć siebie samego, wyciągnie do niego pomocną dłoń zawsze, gdy będzie tego potrzebował, zaopiekuje się nim bez względu na okoliczności i zadba, by nie spotkało go nieszczęście. A w zamian lękliwy elf uczyni dla niego to samo. Otworzy się na otoczenie, aż wreszcie pojmie, że chowanie się po kątach niczemu nie służy, tylko sztucznie osłabia wytrenowane ciało oraz lotny umysł.

     Mądry, bogaty w życiowe doświadczenia Mag mógł być wybitnym nauczycielem, jednakże i on nie był w stanie przekazać całej wiedzy młodemu, pełnemu pasji i energii chłopcu, który przede wszystkim potrzebował rówieśnika. Kogoś, komu zaufałby w ten naiwny, intymny sposób. Powiernika myśli, towarzysza na wyboistej, trudnej drodze dorastania. Estalavanes potrzebował osoby, która pomogłaby mu odkryć świat widziany oczami innych.

     Kimś takim stał się młody niskowyżanin, wyrzutek pośród ludów północy i śródlądu z racji jasnobrązowej skóry oraz tatuażu pokrywającego najbardziej widoczny element jego ciała. Samotnik z wyboru, choć nie stroniący od ludzi. Uzdolniony łowca i tropiciel znający swoje możliwości, pewny swych przekonań. Do przesady szczery, czym niejednokrotnie w przeszłości napytał sobie biedy. Odważny i nieustraszony, co w połączeniu z charyzmą czyniło z niego kompana idealnego. Zupełne przeciwieństwo Estalavanesa, a tak go przypominający, że czasem, podczas ćwiczeń i sparingów, stary mistrz przyłapywał się na wspominaniu podobnych sytuacji sprzed wielu laty.

     Ach, o młodym wilku mowa. Jest i on, otoczony swoją wierną świtą.

     Mag na moment przymknął powieki ciesząc się, że jego wychowankowi nic się nie stało, a zwiadowcy wrócili w równie dobrym zdrowiu co humorze. Tej nocy nikomu nie było pisane stracić życie. Troska Estalavanesa była słuszna, lecz bezpodstawna.

     Mające już swoje najlepsze lata za sobą oczy dyskretnie wpatrywały się w scenę za oknem. Mag nie dbał o to czy zostanie zauważony, choć z jego punktu widzenia dwójka młodych mężczyzn była zbyt skupiona na sobie nawzajem, by dostrzec przypadkowego podglądacza. Nie, należało zwrócić honor wytatuowanemu łowcy. Colonell rozejrzał się uważnie, gdy opuszczał dziedziniec, kierując się za węgieł Głównego Budynku. Nie dojrzał jednak ciemnej sylwetki w półcieniu gabinetu, ponieważ najzwyczajniej w świecie nie spodziewał się wychowawcy tak wczesną porą, zaledwie na godzinę przed świtem. Tak jak nie spodziewał się Estalavanesa, który niby strzała pomknął mu na spotkanie w pomrokach księżycowej nocy.

     Mag wycofał się ze swojego stanowiska przy wysokim oknie, ostatecznie wycofując się z zamiaru rozdzielenia tej dwójki. Jak Colonell z wyrzutem wyznał, byłoby to bezlitosne posunięcie. Co prawda starzec z początku obawiał się, że nieposkromiony duch zwiadowcy przejmie rozchwianego emocjonalnie chłopca i sprowadzi go na złą drogę, lecz ku swojej uldze przekonał się, iż rzecz miała się zgoła odwrotnie. Wyciszony, nieśmiały i skryty Estalavanes samą obecnością łagodził niepokorny obyczaj buntowniczego Colonella. Wpłynął na beztroskiego hulakę w nieoczekiwany sposób, zmieniając go w skierowanego na cel mężczyznę wykazującego się opiekuńczością i spolegliwością. Tak, to dobre określenie: Estalavanes uczynił z niego mężczyznę. Natomiast Colonell wydobył z aspołecznego chłopaka to, co miał on w sobie najlepszego. Pokazywał mu jego własne dobre strony utwierdzając tym samym w przekonaniu, że wszystko co złe, jest wyłącznie punktem widzenia możliwym do rozjaśnienia nutą optymizmu. Colonell sprawił, że uśmiech zagościł na zaciskanych nerwowo białych ustach. Był powodem, dla którego chłopak zaczął przykładać się do zajęć. Mimo deprymujących przeciwności losu okazał się czynnikiem pchającym go do otwartego działania.

     Mnich westchnął, w zamyśleniu pocierając szorstki podbródek. Zerkając na tłoczoną okładkę księgi spoczywającej na schludnym blacie, sięgnął po nią i ze starannością starego archiwisty odłożył na swoje miejsce w biblioteczce. Przez chwilę przyglądał się swojemu bogatemu zbiorowi rzadkich utworów, po czym skierował kroki w stronę drzwi, po drodze gasząc ledwie żywy płomień dotykający już mosiężnego świecznika. Powinien rozmówić się z Tyrdem na osobności, zanim Colonell postanowi złożyć raport.

     Echo zatrzaskiwanych drzwi poniosło się wzdłuż kamiennych ścian, gdy doradca wyszedł ze swojego gabinetu. Zastanowił się, gdzie tuż przed jutrzenką znajdzie należącego do nocnych stworzeń przywódcę, i żwawo przemierzył słabo oświetlony korytarz w drodze do salonu kilkanaście metrów dalej. Umysł miał czysty i świeży jak po drzemce, choć przecież nie spał od dwóch nocy. Kształtujące się, kolejkowane myśli oczekiwały poświęcenia im chwili, choć swoim zwyczajem rozsądny administrator nie planował niczego wprzód. A zwłaszcza, gdy chodziło o nieprzewidywalnego Niedźwiedzia.

     Po niedługim spacerze dotarł pod niczym niewyróżniające się drzwi. Nadstawił ucha, ale nic nie usłyszał. Wewnątrz pomieszczenia panowała cisza typowa dla ostatnich godzin nocy. Ogorzała twarz Maga nabrała neutralnego wyrazu, a dłoń o przypominających suche drewno palcach lekko nacisnęła klamkę, uchylając dębowe drzwi do środka salonu. Nie musiał pukać. Był jednym spośród nielicznego grona uprzywilejowanych mieszkańców Twierdzy. Zjawiał się bez zapowiedzi, bez ostrzeżenia i bez względu na towarzystwo, w jakim przywódca aktualnie przebywał. Bo czego by nie mówić o Tyrdzie Niedźwiedziogrzywym i jego niezaspokojonej chuci, tak kobiet nigdy nie stawiał ponad obowiązek.

     Ogień kominka rozpłomieniał wnętrze pomieszczenia, w którym zaszył się Niedźwiedź. Był sam. I nie wyglądał na skorego do rozmowy.

     Zasiadający w fotelu Tyrd poderwał chmurny wzrok znad mapy rozciągniętej na blacie stolika, łypiąc groźnie na przybysza z miejsca pod jedynym oknem saloniku. Rozpoznając starego przyjaciela, wrócił do wodzenia grubym palcem po liniach wymalowanych na cielęcej skórze i ustawiania pionów wszędzie tam, gdzie się zatrzymał.

     Zbliżający się doradca z uznaniem skinął głową, zliczywszy na mapie Estarionu trzydzieści dwie figury. Mając na uwadze niewielkie liczebnie rozmiary ich najemnej kompanii, było to nie lada osiągnięcie. Obaj zaczynali jako przypadkowi wędrowcy, a czas zmienił ich do tego stopnia, że w końcu zainwestowali ogromne pokłady funduszy i sił w rozwinięcie siatki szpiegowskiej, która w znacznej mierze przyćmiła żołnierską część ich bractwa. Jak gdyby miecze do wynajęcia były wyłącznie zasłoną maskującą prawdziwą funkcję kompanii Niedźwiedzi. A raczej prężnie rozwijającą się gałąź ich organizacji.

     Głęboki pomruk wyrwał się z szerokiej piersi przywódcy najemników.

     - Do cholery, starcze, odpuść wreszcie. Jeśli znów przyszedłeś mi truć dupę, to na mój miecz przysięgam, że nie będę strzępił języka po próżnicy.

     - Miło cię widzieć w dobrym humorze, przyjacielu. - Mag uśmiechnął się blado i utonął w miękkim fotelu naprzeciwko swego rozmówcy. Pasiaste futro przewieszone przez oparcie przyjemnie łaskotało tył bezwłosej głowy, a płomień dogasający w kominku miło trzaskał, kładąc się odrobiną ciepła na skórze ramienia i policzku. Jak nic mnich się starzał, zaczynał bowiem doceniać miejsca, w jakich gustowali ogarnięci demencją staruszkowie. - Nie troskaj się jednak, nie z tym do ciebie przychodzę, Tyrdzie. Nie tym razem.

     Ogromna dłoń trzymająca pionek zawisła nad mapą, kiedy nieufne ciemnozielone oczy otaksowały pobrużdżoną twarz doradcy. Niedźwiedź wyprostował się w fotelu, umięśnione przedramiona opierając na obszernych podłokietnikach. Nawet bez futrzanego płaszcza prezentował się groźnie i majestatycznie, zupełnie jak dumni królowie minionych wieków.

     Barczysty niby zwierz, od którego przyjął imię, podobnie też owłosiony, zawstydzał swą muskulaturą najlepszych spośród swoich ludzi. Zdobiona srebrnymi guzikami czarna koszula z podwiniętymi rękawami gładko opinała jego sylwetkę, doskonale komponując się z ciemniejszym odcieniem skóry, która w ciepłym świetle zdawała się nie tyle złociście brązowa, co mocno opalona. Gęstwina brunatnych, prawie czarnych włosów układała się na głowie oraz szerokim karku na podobieństwo niedźwiedziej grzywy, potarganej wiatrem i nasrożonej jak przed rychłym atakiem. Przycięta broda zdobiąca przystojnie surowe oblicze była uczesana i przez umysł Maga przemknęła pojedyncza refleksja, że przecież nie zauważył obecności nieznanych mu kobiet w Twierdzy. Winę za to niedopatrzenie zrzucił na natłok obowiązków oraz zmęczenie, przez które zaczął popełniać błędy. Powinien zatroszczyć się o swoje zdrowie. Więcej pożywienia i wypoczynku, a nade wszystko nocnego snu. Oraz ruch. Intensyfikacja ćwiczeń pozytywnie wpłynie na kondycję zarówno ucznia, jak i jego własną.

     - Miła odmiana, staruszku. Już zaczynałem żałować, że nie wziąłem ze sobą dwuręczaka - rzucił z zadowoleniem Tyrd, spoglądając na drobny drewniany pionek, którym obracał w palcach. Krzywy uśmiech nie schodził z jego pełnych ust. - Chyba nie przyszedłeś ze mną poszczebiotać, co? Coś w tym twoim lisim łbie siedzi, inaczej nie kwapiłbyś się odwiedzać mnie o tak drakońskiej porze. Tuż przed świtem - prychnął - jasna cholera, wtedy dzieją się najgorsze rzeczy. Tuż przed świtem następuje atak. Tuż przed świtem człowiek budzi się z pragnieniem po ciężkim chlaniu. Albo w towarzystwie kobiety, której nie zna.

     Doradca westchnął.

     - Na próżno mi szukać kogokolwiek, kto zna mnie lepiej niż ty sam, Tyrdzie. - Udawane rozczarowanie w głosie Maga było wyłącznie grą, którą obaj lubili urozmaicić sobie czas. - Miło powspominać dni, kiedy byliśmy dwójką nieokrzesanych młodzieńców szukających miejsca w brutalnym świecie.

     Ryk śmiechu przetoczył się po salonie, poruszając meblami i wiszącymi na ścianach trofeami. Niedźwiedź był w dobrym humorze, z czym wcale się nie krył, gdyż nawet jego ciemne oczy iskrzyły nadmiarem energii. Bez wątpienia uzdolniona w swej profesji kobieta niedawno opuściła jego gawrę.

     - Cóż za bajeczny wstęp przed przejściem do interesów! - Rozbawiony olbrzym odetchnął przeciągle, rozsiadając się wygodniej na fotelu nie ustępującemu królewskiemu tronowi. - Po pierwsze, to ty nigdy nie byłeś młody, Magu. Byłeś już sfatygowanym przez życie dziadygą, kiedy się spotkaliśmy. Miałeś tylko mniej zmarszczek i więcej włosów na brodzie. A po drugie, swoją ogładą i charyzmą obdzieliłbyś pół Estarionu, czym zawsze psułeś mi zabawę. - Gruby palec mierzył oskarżycielsko w stronę drobnego staruszka, lecz uśmiech wciąż odsłaniał białe, zdrowe zęby. W tym krzepkim człowieku wszystko było niebywale mocne, nawet emocje, jakimi wprost emanował. - Bliżej nam do kłótliwych braci niż przyjaciół, staruszku. A to wielka różnica.

     Mag przechylił głowę słysząc pochlebstwo z ust przywódcy. Rzadka okoliczność, warta odnotowania w kronice.

     - Wystarczy na nas spojrzeć, by stwierdzić, jak wielka jest ona w istocie – potaknął. – Czy znajdziesz czas na partyjkę królestwa? A może wolisz marzyć o własnym?

     Zerknąwszy wymownie na mapę, Mag przeniósł wzrok na przystojną twarz młodszego mężczyzny. Przywódca niedawno przekroczył czterdzieści lat, nadal cieszył się młodością i wigorem, a smagła cera nosząca ślady licznych walk oraz pojedynków nie zdradzała najmniejszych oznak postępującego wieku. I jak z satysfakcją zauważył, Tyrd nadal skłonny był poświęcić chwilę ich ulubionej grze.

     - A ty swoje! Jak ten stary belfer ciągle odbierasz mi radość życia. Dobrze wiedzieć, że chociaż ty jeden się nie zmieniasz!

     Uśmiech Niedźwiedzia przeszedł w grymas nieprzypominający niczego, co można by zrozumieć. Zdjął sztywną mapę z planszy, przewracając drewniane pionki, i bez wstawania odłożył ją na pobliską komodę. Otworzył pierwszą szufladę, z której wyjął dwa komplety figurek rzeźbionych w kamieniach szlachetnych.

     - Zawsze ubierasz swoje myśli w fikuśne słowa, jakby to były jakieś chimeryczne szlachcianki – burknął.

     - Najwyraźniej masz głęboką awersję do szlachcianek, Tyrdzie.

     Rozstawiający figury Tyrd ograniczył się do przelotnego spojrzenia, od którego więdły kwiaty na rabatach, a drzewa natychmiast gubiły liście. Kobieta z Zielonych Bram powinna zostać tam, gdzie była, czyli głęboko pod ziemią. Wywlekanie tego na światło dzienne po tylu latach nie miało sensu.

     - To było kilkanaście zim temu, staruszku. I widziałeś ją tylko raz.

     - Ach, jak mógłbym jej nie pamiętać, skoro była wyjątkowo piękną kobietą? Rzadko się zdarza, by osoby jej proweniencji parały się sztuką tak przyziemną, jak kartografia. Miała delikatny nosek upstrzony urokliwymi piegami, nic dziwnego, że nie potrafisz o niej zapomnieć...

     Pozwoliwszy sobie na małą dygresję, Mag uśmiechnął się do swych wspomnień. Nie tracąc humoru, chwycił oburącz za blat okrągłego stolika i obrócił go tak, by czarne figury były po jego stronie, wprawiając w konsternację przeciwnika. Tyrd zawsze wybierał czarne.

     Mag przytknął pożółkły paznokieć do ust i mruknął:

     - A teraz zastanówmy się...

     Z udawanym namysłem obejrzał układ rzeźbionych w gagacie pionków, z których każdy posiadał swój niepowtarzalny kształt i rozmiar. Sięgnął po największy z nich, smoka, co było ruchem niedozwolonym na początkowym etapie rozgrywki. Postawił go na środku szachownicy, naprzeciwko dwóch żołnierzy oraz dwóch czarodziejów koloru krzepnącej krwi. Szlifowane granaty lśniły bajecznie w poblasku dogasających płomieni.

     Popatrzył spod uniesionych brwi na przywódcę i zabrał jego dwóch czerwonych strzelców. Ustawił ich po bokach smoka, rzeźbionymi twarzami bez wyrazu obracając ostentacyjnie w stronę czarnej reszty, ledwie cieni zalegających na planszy. Opierając brodę na palcach zaciśniętej pięści, ponownie uniósł wzrok, a zimny uśmiech drapieżnika przeciął okolone siwiejącym zarostem usta.

     Domyślny Niedźwiedź skinął ze zrozumieniem, wytrzeszczając oczy. Mag szybkim ruchem zdjął z planszy figurkę smoka i schował ją w dłoni, zanim zdążył to zrobić jego towarzysz.

     Smok zniknął tak samo nagle, jak się pojawił.

     - Poznaliście tożsamość leśnego widma! - Tyrd pochylił się nad planszą, całkowicie zapominając o grze, a jego ton wskazywał na więcej niezdrowego podniecenia niż stosownej do sytuacji powagi. Grzmiący bas przeszedł w nabożny szept, kiedy szmaragdowe oczy rozjarzyły się ekscytacją. - Czyli smoki nie wyginęły...

     - Najwyraźniej. A to oznacza, że ludzie powinni zacząć martwić się o swoją przyszłość. - Mag osunął się na oparcie i wyciągnąwszy dłoń w stronę przyjaciela, rozprostował palce, ukazując przycupniętego na zadzie prajaszczura. - Przez cały ten czas igrał z naszymi zwiadowcami. I przepadł bez śladu, czym niepokoi mnie jeszcze bardziej.

     - Pierdoleni Wszechmocni, prawdziwy smok pod moją warownią!

     Kręcący niedowierzająco głową Tyrd nie słuchał trzeźwo myślącego doradcy, co nie było niczym nowym w ich wieloletniej znajomości. Ot, utarta norma. Oczyma wyobraźni już widział zakonserwowany łeb bestii wiszący w centralnym miejscu sali audiencyjnej, nad podestem tronu. Marzył mu się wspaniały ekwipunek wykonany ze smoczej skóry i łusek, a zęby oraz pazury warte góry złotych koron sprzedałby kolekcjonerom i alchemikom. Być może ten cały Arnelt przyrządzi z nich coś specjalnego.

     Tknięty przeczuciem łypnął na Maga.

     - Nasuwa mi się tylko jedno pytanie: co robi tutaj smok?

     - Tylko jedno pytanie, Tyrdzie? Pozwól mi mówić, a przedstawię ci kilka teorii, które zdają się najbardziej prawdopodobne. Szczególnie, że mój uczeń ma z nimi wiele wspólnego.

     Niedźwiedź stracił całą przyjemność płynącą z informacji, jaką podzielił się z nim doradca. Bez namysłu zgarnął czarnego smoka z podsuniętej mu dłoni i z wstrętem obrócił nim w palcach, jak wcześniej drewnianym pionkiem. Obserwował światło tańczące na załamaniach wypolerowanego do połysku posążku.

     - Ten twój biały szczur! – warknął. - Dziw, że jeszcze nie zdechł ze strachu. Mów, skoro musisz, choć jestem przekonany, że nie spodoba mi się to, co powiesz.

     Mag cofnął rękę. Głębokich i zimnych niczym nocne niebo oczu nie odrywał od figurki co rusz znikającej w wielkich dłoniach wojownika.

     - Estalavanes czyni znaczące postępy i tylko to powinno cię interesować w związku z jego osobą, Tyrdzie. - Rozparł się wygodnie w głębokim fotelu. Ogień już dogasał, zaledwie żarzył się między sczerniałymi polanami za okratowaniem kominka. - Smok bez wątpienia go śledzi. Nie mam pewności czy ma niecne zamiary, czy też strzeże go z niewyjaśnionych przyczyn. W każdym razie dzisiejszej nocy miałem wizję, która zmieniła cały mój dotychczasowy pogląd na wydarzenia. Estalavanes również odczuł ją na swój sposób, we śnie spotykając się z tym, co czaiło się w leśnych ostępach. - Błysk w oczach Maga był prawie niezauważalny, jak ognik o poranku. Jego głos brzmiał wyjątkowo złowieszczo, gdy znów wychylił się w stronę rozmówcy, zbliżając twarz do zwierzęcego oblicza. - Spotkał się ze smokiem, Tyrdzie. Spotkał się z siłą, która naruszyła Macierz Mocy. I nie odszedł od zmysłów.

     Pochylony nad stolikiem Złowieszczy Niedźwiedź w zamyśleniu skubał paznokciami wargi wyrażające niechęć i coś jeszcze, jakby wątpliwość wobec własnych sprzecznych myśli. Ostre spojrzenie ogniskował na chłodnym, rzeczowym obliczu doradcy, a każde słowo rozkładał na najdrobniejsze elementy w analitycznym intelekcie biegłego dowódcy. Był pierwszorzędnym taktykiem, co w połączeniu z impulsywnym, cholerycznym charakterem nie przynosiło oczekiwanych rezultatów, aczkolwiek dawało mu przytłaczająco wiele zwycięstw. Bieżące osiągnięcia to oczywiście w dużej mierze jego zasługa, ale to, co mógłby ewentualnie zyskać, tracił za sprawą niepohamowanej, gniewnej natury.

     - To białe pstro miało sen, a ty zakładasz, że była to wizja, jakich sam doświadczasz? - Tyrd machnął lekceważąco ręką, zbywając teorię Maga i rzucając figurkę na stolik. - Nie wydaje ci się aby, że przeceniasz tego cudaka?

     - Jego koszmar pokrywa się z moją wizją oraz wydarzeniami w Estarionie, Tyrdzie. Błędem nie jest przecenianie możliwości mojego podopiecznego, lecz bagatelizowanie jego znaczenia. - Mnich był spokojny i opanowany, choć pod powłoką wystudiowanej kurtuazji zaczynał się niecierpliwić. Przecież ten człowiek nie mógł być aż tak ślepy na to, co działo się tuż pod jego progiem. Nie mógł ignorować jasnych sygnałów świadczących, że Twierdza i stacjonujący w niej ludzie żyją w stanie ciągłego zagrożenia. - Skoro poszukuje go siła wyższa, to białe pstro bez wątpienia musi mieć dla niej znaczenie.

     Przywódca kompanii już otwierał usta, by odpowiedzieć, kiedy jego uwagę przykuł nieoczekiwany ruch w polu widzenia. Spojrzał ponad głową rozmówcy w porę dostrzegając, jak drzwi saloniku otwierają się na oścież. Zlekceważył wchodzącego jak do siebie zwiadowcę i na powrót skupił się na problemie wyłuszczonym przez doradcę. Wyprostował nogi na drewnianej posadzce, prawie przewracając stolik do gry i opadł szerokimi plecami na miękkie oparcie, wykazując się jawną pogardą dla drażliwego tematu białego elfa. Za wszelką cenę chciał pozbyć się tego przeklętego cudaka ze swojej Twierdzy, ale dotąd nie miał powodu, by to zrobić. Dotąd.

     - Jakieś sugestie, Magu? – mruknął niezadowolony. - Póki co, stwarza dla nas zagrożenie, czy nie tak?

     - W istocie, jest w pewnym stopniu zagrożeniem... - Mag niechętnie potwierdził jego słowa. Była to widoczna jak na dłoni prawda, zaś zaprzeczenie, nawet w najlepszej wierze, nie zmieniłoby obecnego stanu rzeczy. Spoglądając na wymieszane kopnięciem figury głowił się, jak poprowadzić rozmowę, by jeszcze bardziej nie pogrążyć ucznia. - Jednakowoż smok nie zaatakował. Ograniczył się do obserwacji, a następnie zniknął, kto wie na jak długo.

     - Potwierdzam, to szósta noc z rzędu, kiedy się nie pojawił. - Colonell podszedł do fotela doradcy i ze skrzypnięciem skórzanego pancerza przysiadł na wyściełanym podłokietniku, ręce splatając na piersi. Zerknął z ukosa na wychowawcę, by zaraz potem skupić zmęczony wzrok na przywódcy. - A tak zupełnie przy okazji, wnioskuję o przepustkę dla czwórki moich ludzi. Zaczynają świrować zamknięci w Twierdzy. Szalona noc poza murami dobrze im zrobi. Ewentualnie dwie. W ostateczności trzy, jeśli łaska.

     - Rób co chcesz, o ile ty do nich nie dołączysz - odwarknął Tyrd, zbywając zwiadowcę zamaszystym gestem. Posłał mu przeciągłe spojrzenie, nieco dłużej utrzymując je na niedokończonym tatuażu częściowo zasłoniętym przez farbę kamuflującą. - Jesteś mi potrzebny na miejscu. Następna noc także pod twoimi rozkazami.

     - Gdzieżbym śmiał się bawić, o wielki Niedźwiedziu, gdy ciemne chmury zbierają się na horyzoncie? - Col uniósł lekceważąco brew, całą swoją postawą niemal obrażając rosłego wojownika, czym skutecznie wyprowadził go z równowagi. - Mówię poważnie, idzie na deszcz.

     Mag poczuł się odpowiedzialny za przywołanie do porządku dawnego wychowanka. Szczególnie, że dzikie ślepia Tyrda gromiły młodzieńca po całości.

     - Colonellu, bądź tak dobry i zachowuj się adekwatnie do stanowiska. Prowokacja bynajmniej nie leży w twoich kompetencjach. Omówmy najpierw istotne kwestie. Tyrdzie?

     - Czego ode mnie oczekujesz, starcze? Jeżeli jest dla nas zagrożeniem, to wygnaj go, odeślij cholera wie dokąd. Wepchnij go nawet w łapska tych stalowych rycerzyków. Wszystko mi jedno, co się z nim stanie, o ile nie będzie go tu, na moich włościach!

     Olbrzymie dłonie gwałtownie zamknęły się na krańcach podłokietników, aż te zatrzeszczały. Chciał zabić smoka, pragnął tej chwały i zaszczytów, wyraźnego potwierdzenia swojej potęgi na ziemiach Estarionu, lecz teraz jedynym, co go zajmowało, było wykorzystanie szansy na pozbycie się białego szczura.

     Zaniepokojony Mag odruchowo wykluczył sugestię o wygnaniu ucznia. To oczywiste, że nie przyjmie takiego rozwiązania, ale przywódca musiał to z siebie wyrzucić. Taki już był, że w gniewie nie przebierał ani w słowach, ani w środkach

     - Tyrdzie - zaczął łagodząco - weź pod uwagę możliwość, iż smok nie atakował z racji swego niepewnego położenia. Mamy elementalistów, ponadto paladyni znajdują się w stosunkowo niewielkiej odległości od Twierdzy. Nawet jeżeli smok zaatakowałby Twierdzę w swojej prawdziwej postaci, to odniósłby dotkliwe rany i ściągnął na siebie uwagę ludzi, którzy zapoczątkowali Zimną Rzeź. Jest na z góry straconej pozycji.

     Przysłuchujący im się Colonell nagle nabrał czujności.

     - Czekaj, że jak? – zawołał. - Czy ty chcesz wygnać...

     Musiał się uchylić, aby nie oberwać nakazującą mu milczenie ręką. Odepchnął dłoń Zrzędy i przechylając w stronę Tyrda, poderwał się z siedziska.

     - Jeśli on odejdzie, to licz się z utratą najlepszego człowieka, jakiego kiedykolwiek miałeś. Bez urazy staruszku - rzucił w stronę wychowawcy.

     - Nie szkodzi, młodzieńcze. - Mag skinieniem głowy przyjął jego przeprosiny, lecz nie zaniechał prób przywołania go do porządku. - Tymczasem proszę jeszcze raz, abyś się opanował. Nie czas to i miejsce na takie zachowania.

     Przywódca powoli dźwignął się z fotela, w ten sposób zastraszając wytatuowanego najemnika. Niby szykujący się do ataku niedźwiedź wypiął pierś górując nad prowokatorem. Przymrużone powieki drżały, gdy rozdymał nozdrza.

     - Magu, twoim umiejętnościom powierzyłem wychowanie tego szczeniaka. Wiedz zatem, iż winien jesteś jego błędów. A co się tyczy ciebie – zwrócił się do zwiadowcy - to zważaj na język, kiedy mówisz do swojego przywódcy! Nie ma ludzi niezastąpionych!

     Col tracił rezon w obliczu przeważającej masy mięśniowej oraz rozmiarów Niedźwiedzia, choć tak naprawdę to jego nieobliczalny umysł był największym niebezpieczeństwem. Trwał jednak pewnie na rozstawionych lekko nogach.

     - Coś o tym wiem – odszczeknął – wystarczy mi spojrzeć na ciebie!

     - Utrapienie z tobą, szczeniaku, a imię twoje rozczarowanie! - ryknął Tyrd. - Odkąd pamięcią sięgam, sprawiałeś nam wyłącznie zawód!

     Jeden krok wprzód Niedźwiedzia równy był dwóm krokom w tył jego młodszego, niemal lustrzanego odbicia. Colonell już raz widział podobną scenę, nie tak dawno temu i z Estim w roli głównej. Ależ on musiał być wtedy przerażony.

     Na samo wspomnienie ognista furia wykrzywiła brudną, pociągłą twarz cofającego się zwiadowcy. Palce świerzbiły, by spocząć na rękojeściach sztyletów, ale rozsądek nakazywał mu odpuścić i mieć się na baczności. Nie posłuchał. Zabezpieczenia puściły jedno po drugim, nie czyniąc wiele hałasu.

     - Nie pamiętasz już, jaki byłeś dumny z moich ponadprzeciętnych zdolności?!

     - Tylko twoje cholerne zdolności przyczyniły się do tego, że jeszcze tu jesteś!

     - Gdybym w ogóle sobie tego życzył! - Niedobrze, ściana za plecami odebrała mu pole manewru. - I dla twojej lepszej pamięci narobię ci jeszcze tylu problemów, co byś mnie lepiej wspominał na przyszłość!

     - To się jeszcze okaże, niewdzięczniku! - Tyrd uśmiechnął się z wyższością, zatrzymując tuż przy zaszczutym buntowniku. - Południe jest dla ciebie najlepszym rozwiązaniem. Przynajmniej nie będę musiał patrzeć na twoją zhańbioną mordę.

     - No chyba nie.

    - Co powiedziałeś?

     Col ściśniętym gardłem przełknął ślinę.

     - Agent z Adeili otrzymał moje rozkazy, nie twoje – oznajmił. - Zmieniłem je. Przekazałem mu swoje obowiązki, przeszkoliłem z wszystkiego, czego powinien był się nauczyć i oddałem pod opiekę Velrena. Ja nie mam już nic wspólnego z Adeilą, południem i samymi agentami. - Chciał brzmieć stanowczo, lecz jego głos zadrżał przy ostatnim słowie, kompletnie go pogrążając. Colonell był silny, ale bywały momenty, w których i on nie dawał rady w obliczu nadmiernej presji. - Wysłałem go na południe z twoim błogosławieństwem.

     - Kto ci wydał taki rozkaz? - Zwodniczo łagodne pytanie Tyrda zawisło niebezpiecznie w przestrzeni rozjaśnionej pierwszymi promieniami wschodzącego słońca. Pobladła twarz przywódcy najemników pokryła się szczelnie krwistą czerwienią, a ryk czystej furii wstrząsnął kamiennymi ścianami. - Kto, do kurwy, o tym zadecydował?!

     Zaprzęgając całą wolę, Colonell bez mrugnięcia okiem przypieczętował swój los. Było mu już obojętne co się z nim stanie, byle ten potwór zostawił Estiego.

     - Ja. Ja o tym zadecydowałem, bo chcę pozostać w Twierdzy.

     - Ty skurwiały...

     Mocarna dłoń zamknęła się tuż pod szczęką Cola, uciskając żuchwę i dociskając go plecami do kamiennej ściany. W oczach Niedźwiedzia widać było nadciągającą śmierć.

     - W ten sposób odpłacasz mi się za wszystko, co dla ciebie zrobiłem, szczeniaku?! I opuść tę cholerną zabaweczkę! Przysięgam, że szybciej złamię ci kark, aniżeli się wykrwawię!

     Nienawykły do słuchania rozkazów przywódcy Colonell nie opuścił sztyletu, którego czubek przytknął do aorty olbrzymiego mężczyzny. Może i położyłby starego trupem, ale sam nie wyszedłby z tego starcia żywy. Wypuścił broń z ręki. Stal brzęknęła o kamień posadzki. Rozbrojony krztusił się i kaszlał, gdy przeciwnik mocniej zacisnął palce na jego gardle. Uczepił się duszącej go dłoni i starając wyswobodzić z miażdżącego chwytu, nie przestawał wyrzucać z siebie kolejnych obelg i pretensji.

     - Masz... urojenia! Nigdy nic... dla mnie... nie zrobiłeś! Przypisujesz sobie... wyłącznie... cudze zasługi. Zasługi Maga. I moje własne!

     Zapierając się plecami o ścianę, wbił palce pomiędzy uciskającą go dłoń a swoją piekącą skórę, z desperacją rozwierając kleszcze ludzkiego imadła. Udało mu się odepchnąć duszącą go rękę, a odżywcze powietrze boleśnie wypełniło płuca. Rozkaszlał się. Ledwo dyszał, szarpany torsjami, lecz póki starczy mu sił, póty głośno będzie okazywał swoje nieposłuszeństwo.

     - Nie licz... że... spokornieję... – charczał. - Nie ma... szans... Nie tobie! Nienawidzę cię! Z całego serca! - Otarł usta dłonią i zerknął na grzbiet rękawicy. Nie dostrzegł krwi. Przeniósł zaszczuty wzrok na przeciwnika, a ich jednakowe oczy skrzyżowały się w tym samym wyrazie nieposkromionej wściekłości. - Jesteś dla mnie wyłącznie przywódcą. Tylko człowiekiem na mojej drodze, kolejnym, z którym muszę współpracować dla osiągnięcia własnego celu.

     - I mówi mi to zagubiony chłopiec z dumą obnoszący się tym. - Tyrd dotknął palcem wytatuowanego policzka Colonella, a był to gest niemal pieszczotliwy, wywołujący odrazę. Młody odtrącił jego dłoń. - Każdy cię rozpozna. A już na pewno Zakon.

     - Do tamtej pory radziłem sobie bez ciebie, poradzę sobie i teraz. Dokądkolwiek się udam...

     - Będziesz dezerterem - dokończył za niego Tyrd. Obrzucił zdominowanego awanturnika pełnym rzeczywistej władzy wejrzeniem, po czym w wyrazie najwyższego lekceważenia obrócił się do niego plecami. - Wynoś się stąd, nim stracę cierpliwość. Nie chcę cię widzieć.

     - Zarżnę każdego psa, jakiego za mną poślesz! Nieważne czy będzie to mój przyjaciel, czy nie. Możesz być nawet ty sam.

     - Nie zmuszaj mnie, bym pokazał ci drzwi - pozornie opanowany Niedźwiedź opadł na obszerny fotel - bo wylecisz razem z nimi.

     Colonell nie powiedział już nic więcej. Wiedział, kiedy odpuścić, a przecież nic nie zyska dalszym rozdrapywaniem jątrzącej się rany. Mimo to zadziornie uniósł brodę i przykucnąwszy, na wyczucie odnalazł upuszczoną broń, którą zamknął w pewnym chwycie drżących palców. Ruszył w stronę drzwi, posyłając Niedźwiedziowi ostatnie, pełne nienawiści spojrzenie. Skinął Magowi głową, na swój sposób przepraszając go za wynikłą scenę. Na ich sposób. Jedno mrugnięcie. I ten szczególny, zbolały wyraz goszczący na wytatuowanej twarzy.

     Młodzieniec nie miał lekkiego życia. Od dziecka musiał borykać się z przeciwnościami, a gdy przyszło mu dorosnąć, koszmar wrócił. Lecz tym razem posiadał nie tyle prawo głosu, co możliwość działania. I nawet jeśli los pętał mu ręce, to robił, co mógł, by życie choć odrobinę przypominało takie, jakie sam by wybrał.

     Mag nie wtrącił się do dyskusji, była bowiem jedną z wielu, w jakich uczestniczył na przestrzeni lat, kiedy to zajmował się wychowaniem oraz przygotowaniem młodego Colonella do jego przyszłej roli. Był nieopodal, gotów ich rozdzielić, gdyby wypadki potoczyły się w sposób nieprzewidziany. Dwójka konfliktowych mężczyzn nigdy nie wychodziła z takich starć bez urazów i skaleczeń, gdyż była to jedyna akceptowalna forma rozstrzygania między nimi sporów, niemniej doradcy ciężko było na to patrzeć. Tym bardziej, że młodzieniec pod każdym względem przypominał swojego ojca. Z tą znaczącą różnicą, że jego horyzonty nie były tak wąskie, jak w przypadku wojowniczego Tyrda.

     Drzwi trzasnęły donośnie. Wisząca nad nimi ozdoba w postaci łba szarobrązowego odyńca runęła na ziemię, rozbijając się na twardej posadzce.

     Niedźwiedź warknął gniewnie, pocierając twarz, jakby w ten sposób mógł pozbyć się nieprzyjemnego wrażenia przejmującego nad nim władzę po kolejnej kłótni z podwładnym. Nie chciał myśleć o nim w sentymentalnej kategorii pierworodnego.

     - To twoja wina, starcze - stłumione warczenie dochodziło gdzieś ze zmierzwionej brody zasłoniętej szeroką dłonią. - To wszystko twoja wina, ty stary, cholerny głupcze.

     Mag nie oponował. Nawet nie próbował odpowiadać na zarzuty zwierzchnika. Wziął z planszy figurę czerwonego króla dzierżącego w dłoniach miecz sztychem skierowany do dołu.

     - Zgodnie z twoimi instrukcjami, Tyrdzie, wychowałem młodego Colonella na godnego następcę waszej wojowniczej mości. I z najszczerszą skromnością potwierdzam, iż podołałem zadaniu, spełniając twe oczekiwania.

     - Wychowałeś mi żmiję na piersi, a nie pierdolonego następcę! - warknięcie przeszło w syk, jakby wymienione stworzenie rzeczywiście wiło się na kudłatym torsie mężczyzny, tuż pod czarną jak noc koszulą. - Jebane węże będą już za mną pełzać do końca mych dni...

     - Przeszłość nigdy tak naprawdę nie mija. Pozostaje z nami już do końca, powracając w najmniej oczekiwanych momentach naszego życia.

     Mag odetchnął ciężarem swych ponad siedemdziesięciu lat. Wiedział, o czym mówił, toteż pozwalał sobie na więcej niż inni. Odstawił posążek króla, lokując go na miejscu naprzeciwko czarnego monarchy, tak by patrzyli na siebie pustymi obliczami. W klasycznych szachach bierki były prostsze, w kolorze gładkiej bieli oraz matowej czerni - wyraźny kontrast symbolizujący dobro i zło. Królestwa są ich skomplikowaną, kosztowną odmianą.

     Lodowaty dreszcz ruszający od odsłoniętych ramion przeszedł w głąb ciała starca, gdy mdłe promienie słońca padły na planszę, odbijając się refleksami krwi i popiołów na krzywiznach figurek. Pchnięty impulsem odnalazł rzuconego przez Tyrda czarnego smoka i chwytając go, zważył lekko w dłoni. Był ciepły. I żywy.

     Usta starca rozchyliły się, gdy umysł zaczynał otwierać się na przebłysk, na kolejną wizję przejmującą władzę nad jego rękami oraz węzłami mięśni kontrolującymi trzymane przedmioty. Wprawnymi ruchami rozstawił dwóch królów, a między nimi ulokował czarnego smoka. Zamknięty pysk skierowany był ku czerwonemu władcy. Pośród chmary posążków znalazł czerwonego prajaszczura i postawił go tuż obok czarnego, frontalnie do czarnego króla. Zamarł, uważnie przyglądając się układowi figur które ożyły, odgrywając przyszłe wydarzenia oraz zwiastując nieuchronny kataklizm mający nadejść lada dzień.

     Dwie siły. A pomiędzy nimi trzecia. Szachy. Pierwsza gra pierwszych władców tego świata. Biały Król i Czarny Król. Przeciwieństwa stawiające sobie czoła od tysięcy lat. Wojna Bogów. Dwa tysiąclecia. Prawie dwie dekady przygotowań. Bogowie. A między nimi smoki. Nie, nie smoki. Smoki, lecz nie tylko smoki. Są trzy siły, nie dwie. Smoki nie są stroną, są heroldami. Bogowie wrócili. Wszechmocni także. A smoki wieszczą ich powrót. Powrót siły mogącej wpłynąć na Macierz.

     Tak, teraz było to przejrzyste w starym, bystrym umyśle. Nadchodzi kolejny Dzień Zero.

     - Gadam po próżnicy, kiedy ty mnie nie słuchasz, starcze!

     Ostry ton Niedźwiedzia docierał doń jak echo rzucone między wierzchołkami gór. Przejęty wizją Mag utkwił błyszczące gorączką oczy w twarzy rozzłoszczonego przywódcy. Nie zdawał sobie sprawy, że jego rozchylone usta milcząco wypowiadały słowa, których nie usłyszą żadne śmiertelne uszy. Których nie słyszy nikt poza nim samym.

     Znów popatrzył na planszę, ale formowane mocą wypadki były już tylko czterema zimnymi, martwymi figurkami rozmieszczonymi w przemyślany sposób.

     Podwójny szach mat.

Continue Reading

You'll Also Like

BOND By KT

Fantasy

282K 8.6K 36
Kiedyś myślałam, że wilkołaki to jedna wielka fikcja. Jak dla mnie istniały tylko w bajkach, baśniach, legendach, filmach i książkach, czyli były po...
6.6K 562 7
Stres przed końcowymi egzaminami? Nic bardziej mylnego! W powietrzu wisi pewne napięcie między Reinerem i Bertholdtem. Nasi młodzi bohaterowie: Jean...
29.6K 3.1K 82
„Arrow Becker jest Zwykłym. Słabym człowiekiem, który każdego dnia mierzy się z apodyktycznym ojcem, robiąc mu na złość. Wybiera się ku jego niezadow...
Mate By GS

Fantasy

363K 15.6K 42
- Skąd wiesz? - Wykrztusiła wreszcie, po pięciu minutach pustego wgapiania się we mnie. Miała duże orzechowe oczy poplamione jasną zielenią. Były hip...