Biały elf

By AlorAnil

248 22 0

"Quaerite et invenietis" ~ Szukajcie, a znajdziecie. Estalavanes, żyjący jako marny posługacz w noclegowni, j... More

Prolog
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15
Rozdział 16
Rozdział 17
Rozdział 18
Rozdział 20
Rozdział 21
Rozdział 22
Rozdział 23
Rozdział 24
Rozdział 25
Rozdział 26
Rozdział 27
Rozdział 28
Rozdział 29
Rozdział 30
Rozdział 31

Rozdział 19

7 0 0
By AlorAnil

Z obawy przed zaśnięciem Estalavanes długo poszukiwał miejsca, w którym mógłby przeczekać resztę nocy. Sen był ostatnim, czego pragnął. Lękał się, że skrzydlata śmierć ponownie rozegra swoją drastyczną partię, a tej byłby nie przetrzymał już za pierwszym podejściem.

     Tęczówki tego stworzenia miały identyczny kolor jak jego własne, choć bardziej wpadający w żółć. Ścisnęło go w dołku na samo wspomnienie ogromnych ślepi o maleńkiej źrenicy. Wystarczyła ta jedna myśl, by poczuł osłabiającą bezsilność, jakiej bez ustanku doznawał w obcej krainie snu. Te oczy patrzyły ze zrozumieniem. Rozpoznały go.

     Sygnał. Smoczy kształt był sygnałem przesłanym nie wiadomo przez co lub kogo, nadanym poprzez energię magiczną tego świata. A on odebrał go bardzo osobiście. Wciąż też nie pojmował, jak Mag może być wieszczem, skoro nie posiada talentu magicznego. Musiało tak być w istocie, mistrz bowiem nie kłamałby w wymagającej szczerości oraz delikatności sprawie. Mistrz nigdy nie kłamał.

     Wszystko było pogmatwane do tego stopnia, że łatwiej przesiać piach na pustyni i znaleźć w nim złoto, aniżeli rozumem ogarnąć to, co aktualnie działo się ze światem. Ludzie za bardzo lubowali się w komplikowaniu sobie życia. Wyglądało na to, że pod tym względem im nie ustępował.

     Est nie spędził zbyt wiele czasu na szukaniu. Wybrał szczyt ulubionej północno-wschodniej wieży, z której rozpościerał się zachwycający widok na okoliczne pola i lasy. Teraz jednak nie widok miał znaczenie, a położenie wieży, na której zapalano ogień sygnałowy w latach, gdy warownia należała jeszcze do wojowniczych królów podzielonego Estarionu. Były to czasy tak zamierzchłe, że pamiętały wylęgi smoków. Dziwnym zrządzeniem losu ostatnie trzy pokolenia władców tej krainy porzuciły agresywną politykę stalowej rękawicy, choć ich dłonie niewątpliwie częściej były obleczone metalem aniżeli atłasem. Obecnego króla, jednocześnie pełniącego funkcję arcypaladyna, nazywano słabym i biernym wyłącznie dlatego, że zdecydował się nie mieszać do krwawych porachunków szlachty zamieszkującej południe. Spolegliwością zjednał sobie wielu miłujących pokój popleczników, lecz także przysporzył kolejnych wrogów przeświadczonych, iż z jego dystansu nie wyniknie nic dobrego.

     Est nie wiedział, kto ma rację, ani specjalnie się tym nie interesował. Opierając się o blanki i sięgając w dal nocnym widzeniem, wypatrywał powracających zwiadowców. O ile w ogóle powrócą.

     Coś lodowatego prześlizgnęło się wzdłuż jego kręgosłupa, aż wstrząsany dreszczami ściągnął łopatki i obrócił się tylko po to, by nikogo nie dostrzec. Paranoja po raz kolejny zadrwiła sobie z niego na swój cyniczny, przykry sposób, wzbudzając niejasne poczucie pozostawania pod ciągłym nadzorem. Est po raz ostatni omiótł spojrzeniem szczyt wieży. Nie do końca przekonany o swoim odosobnieniu, wznowił obserwację jedynej drogi wiodącej do wiecznie otwartej bramy. Ach, była jeszcze jedna, której nijak nie dało się otworzyć z zewnątrz. Poza tym była perfekcyjnie zamaskowana pośród bujnej zieleni, wiele kilometrów stąd w kierunku południowym.

     Est podejrzewał, że przesiedzi tu co najmniej do świtu, ale nie przeszkadzało mu to. I tak nie zmrużyłby oka. Prawdopodobnie nie zaśnie przez dwie lub trzy najbliższe noce. Potem ciało wreszcie się zbuntuje i wyrywając spod jarzma bezlitosnej woli padnie z wyczerpania, nie bacząc na konsekwencje.

     Splótł ręce na chłodnym, płaskim kamieniu blanek. Wsparłszy na nich brodę, zapatrzył się w dal, duchem uciekając z ciemnego pustego miejsca, w którym obecnie przebywał. Dni powoli stawały się coraz krótsze. Wieczory traciły ciepły urok, wieszcząc nadejście jesiennej słoty. Blask dużych oczu utkwionych w drodze zgasł, przysłonięty mgłą przygnębienia. Est martwił się, jednakże nie była to troska o siebie. Niepokoił się o Cola.

     Dotychczas nie zaprzątał sobie głowy takimi sprawami, lecz co zrobi ze swoim życiem, kiedy zabraknie w nim tego niereformowalnego wesołka? Zabraknie wtedy części niego samego, na domiar złego istotnej części determinującej jego poczytalność. Colonell utrzymywał go na powierzchni rzeczywistości, ratował przed utonięciem w otchłani duszącej, niszczycielskiej melancholii. Nigdy przedtem nie myślał o wytatuowanym tropicielu w tych kategoriach, ale też nigdy przedtem nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństw, jakich podejmował się jego przyjaciel prawie każdego dnia. Jak dzisiejszej nocy. A jeśli w tej chwili Col walczy o życie ze znacznie potężniejszym przeciwnikiem? Czy kilku ludzi, najlepszych z najlepszych, podoła wyzwaniu? Przecież to smok! Z opowiadań Starego Przechrzty jasno wynikało, że aby ubić jednego, trzeba oddziału paladynów oraz drugie tyle czaromiotów. A oni poszli prosto w paszczę, bezbronni jak niemowlęta...

     Wyciągnąwszy ręce spod brody, oplótł nimi głowę i zaciskając palce na jej czubku, wściekle zmierzwił grzywę wiecznie poczochranych włosów. Z intensywnością wpatrywał się w wierzchołki odległych drzew, jakby wzrokiem mógł sięgnąć między gęstwinę i wypatrzyć ślady zażartej walki. Beznadziejnej walki o życie.

     Ależ z niego idiota! Colowi groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, a on myślał wyłącznie o sobie. Co pocznie, kiedy Cola zabraknie, co się z nim stanie, gdy zostanie całkiem sam i tym podobne. Wciąż zaślepiała go własna niedola, podczas gdy ludzie bezpośrednio zaangażowani w jego problem wcale o sobie nie myśleli, mając na uwadze przede wszystkim dobro reszty. Dobro istnień, na których im zależało. Jak rany, co było z nim nie tak?! Zarzucał ludziom skrajny egotyzm i interesowność, a koniec końców sam nie był lepszy.

     Nie wszyscy ludzie wpisywali się w obraz chciwych, ekspansywnych barbarzyńców dążących do celu po linii najmniejszego oporu. Colonell nie był egoistą, co niejednokrotnie udowadniał swoim zachowaniem w stosunku do niego, Maga czy towarzyszy broni. Nie był interesowny. Zawsze robił to, co w jego mniemaniu było słuszne, bez względu na opłacalność czy ewentualne zyski, i tak czerpiąc z tego satysfakcję. Colonell zawsze był sobą, nawet jeśli bywał irytujący i obcesowy, nawet gdy żartował z poważnych tematów, zaśmiewając się do łez, czy też podchodził do niego z nadmierną opiekuńczością, a nawet czułością, to... to wciąż był sobą. Jedynym w swoim rodzaju człowiekiem, który zamiast wygodnego kłamstwa wolał gorzką prawdę, stawiając swoje indywidualne poglądy oraz przeczucia ponad zdanie innych. Nie bał się nikogo, ani niczego i chociaż skrywał niewygodny sekret, to wciąż potrafił spojrzeć innym w oczy z tym nieodgadnionym, wyzywającym wyrazem ucinającym wszelkie spekulacje równie skutecznie, jak czyniła to obecność sztyletów przy biodrach. Czuł się dobrze sam ze sobą. Był po prostu dobrym, nieskomplikowanym mężczyzną prowadzącym dobre, nieskomplikowane życie. Ludzkim mężczyzną, który postanowił obdarzyć miłością stworzenie zupełnie odmienne od niego samego, wiecznie strwożone, słabe i nie pasujące do wyidealizowanego świata ludzi.

     Czy w związku z tym powinien uważać go za skończonego głupca, czy podziwiać na wzór niepodważalnego autorytetu? Sam był głupi, że nie dostrzegł tego wcześniej. Głupi, że wciąż odsuwał od siebie uczucia nabierające wartości. Z bezsensownym uporem wmawiał sobie, że w świecie ludzi nic nie jest tym, czym wydawało się być na początku. A przecież nic się nie zmieniło. On się nie zmienił. A uczucia Cola? Jeśli one się zmienią, to co mu wtedy pozostanie?

     Łaskotanie na policzku zmusiło go do zaprzestania szarpania uszu, na które bezwiednie zsunęły się niespokojne palce. Musnął swędzący punkt przegubem, zerkając nieufnie ku bezchmurnemu niebu. Zdziwił się niepomiernie, gdy poczuł na skórze chłód rozsmarowanej wilgoci. Potarł dłońmi twarz i przekonał się, że to nie mżawka padająca z nocnego nieba, lecz błyszczące pod gwiazdami łzy. Płakał. Dlaczego? Czy to pełne smutku myśli o człowieku wywołały w nim niespotykaną dotąd ckliwość? Odkąd sięgał pamięcią, był wyjątkowo wrażliwy. Wiele bodźców docierało do niego w pełni swej intensywności, którą ludzkie receptory częściowo ignorowały. Podobnie rzecz miała się z emocjami posiadającymi wielką władzę nad jego życiem. Odpychane w kąt podświadomości rozrastały się i pęczniały, niepokornie wymykając na światło dzienne. Czysto złośliwie zdradzały prawdę, jaką starał się ukryć. Prawdę o toczącej się w jego wnętrzu odwiecznej wojnie między akceptacją a odrzuceniem. Stąd niestabilność emocjonalna, rozchwianie umysłowe, zaburzenie psychiczne, jakich mistrz starał się nie zauważać, choć i jemu musiało być ciężko z tak niezrównoważonym uczniem.

     Im wszystkim było ciężko, gdy w grę wchodził biały elf; Magowi, Colowi i Travisowi. Uśmiechy, jakimi go raczyli, były pełne politowania, wymuszone, sztuczne. Pochlebstwa znikały niczym słowa zapisane patykiem na piasku, pochłaniane przez fale innej rzeczywistości. Poświęcony mu czas służył ich rozrywce, za którą wystawią mu niemały rachunek w późniejszym terminie...

     Nie, to nie tak! Jak rany, skąd mu to przyszło do głowy?!

     Nocna mara miała rację. Lepiej dla niego, gdyby w ogóle się nie urodził. Lepiej byłoby także dla innych, dla których był dodatkowym problemem, ciężarem odpowiedzialności coraz trudniejszym do udźwignięcia. Mistrz tak bardzo się postarzał przez ostatnie tygodnie, a po dzisiejszej nocy będzie z nim jeszcze gorzej. Czuł to. Tak jak czuł lodowatą czarną pięść zaciskającą się na sercu.

     Nigdy się nie urodzić. Czy to tak, jakby po prostu odebrać sobie życie? Nie, odbierając sobie życie, zostawiłby za sobą wspomnienia, które rozwiałaby się na wietrze upływającego czasu. Gdyby się nie urodził, nikt by go nie znał. Jak wiele czasu zajęłoby jego przyjaciołom dojście do siebie po jego śmierci? Jemu na pewno byłoby wszystko jedno. Tylko czy brama Pozaświata stanęłaby przed nim otworem?

     Wystarczy krok, aby się przekonać. Wystarczy wspiąć się na merlony i po prostu runąć w dół, swobodnie, bezmyślnie. Nic prostszego, zupełnie jak teraz. Upadek z takiej wysokości zrobiłby z niego paskudną plamę, roztrzaskując kości i pozostawiając pamięć o jego niedługim żywocie, z czasem uśmierconą jak on sam.

     Est ocknął się z ponurych rozważań w momencie, gdy druga obuta stopa oparła się o prześwit między zębami murów. Odzyskując świadomość doznał niemałego szoku. Zachwiał się i runąwszy w tył na kamienną posadzkę, boleśnie obił sobie krzyż. Nie wstając z podłogi, wycofał się pospiesznie w kierunku zamkniętego włazu, na bezpieczny środek szczytu wieży, gdzie żadne podstępne myśli nie wezmą go we władanie. Przerażenie odbierało mu dech. Przed oczami wciąż widział odległość od ziemi kuszącą natychmiastowym rozwiązaniem wszelkich problemów. Przecież ucieczka nie była rozwiązaniem. Ucieczka była kolejnym problemem, bo odraczała w czasie wszystko, co i tak nastąpi. Est żył, więc i umrze. Każdy w końcu umiera, ale nie musiała to być dzisiejsza noc.

     Jak rany, co się ze mną dzieje...

     Zimny pot oblewał ciało dygoczące na zimnym kamieniu, pod zimnymi gwiazdami. Zimno. Wszędzie było tak bardzo zimno. Nigdy nie był tak samotny, opuszczony i pozostawiony na łaskę lichej przyszłości jak teraz. Elfia sierota. Porzucony przez rodziców w chwili, kiedy najbardziej ich potrzebował, niezdolny do samodzielnego egzystowania. Oddany na łaskę i niełaskę podłych ludzi.

     I tylko jedno pytanie wciąż mu się nasuwało, tylko o to by ich zapytał, gdyby otrzymał taką możliwość: dlaczego?

     Oddychał metodycznie, uspokajając się. Wypuszczane ustami ciepłe powietrze owiewało wnętrze dłoni, gdy schował w nich twarz. Chciał spać, ale bał się zasnąć. Czuł się źle ze sobą, lecz nic nie poradzi na swój stan psychiczny. I pomyśleć, że jeden realistyczny koszmar doprowadził go do obłędu. Nie, nie koszmar. Mistrz mówił, że to przejaw najpotężniejszej magii. Dlaczego więc on? Dlaczego zadziałała tak, a nie inaczej? Czy to z winy bransolety?

     Potarł szczypiące, wilgotne od łez powieki i biorąc się w garść, zaczął rozpinać sprzączkę na nadgarstku. Odłożył na bok zdjętą rękawiczkę i wyciągając przed siebie obie dłonie, skierował je grzbietami ku sobie, porównując lewą do prawej. Śnieżnobiałe w świetle obojętnych konstelacji nie różniły się praktycznie niczym, poza filigranowym ornamentem z pozoru przypominającym wypukły tatuaż - przestał wnikać w ciało, jakby zatrzymał się na konkretnym etapie, czekając na rozwój wydarzeń. Bransoleta nie swędziała, nie pulsowała, ani nie mrowiła, więc albo spała, albo tymczasowo się wyciszyła. Ta niepewność porażała. Szczególnie że mogła to być cisza przed burzą, straszliwą nawałnicą, jedną z tych zrywających dachy i wyrywających drzewa z korzeniami.

     Krótki gwizd poruszył długimi uszami. Est zastygł w oczekiwaniu na dalsze dźwięki, czujny jak ukrywający się w trawie zając. W odpowiedzi rozległ się kolejny, a po nim jeszcze jeden dużo ciszej, daleko w dole. Nie orientował się w sygnałach, jakimi komunikowali się wartownicy i zwiadowcy, ale podejrzewał, że miały one związek z patrolem. Ktoś był ranny? Ilu opuściło Twierdzę, a ilu wróciło? I co najistotniejsze, czy Col był wśród żywych?

     Est się nie modlił. Wszechmocni ani razu nie wysłuchali jego gorączkowo szeptanych próśb płynących nie z chłopięcego kaprysu, lecz ze szczerego serca. Zdarzały się jednak sytuacje, sporadyczne i wyjątkowe, jak choćby teraz, kiedy nieposłuszne myśli same formowały błagania zanoszone do czyichkolwiek słuchających uszu. Ktokolwiek teraz nad nim czuwał, niech wie, że on także miewa przebłyski pobożności.

     Dopadłszy do muru, wychylił się na zewnątrz, jakby mogło mu to pomóc w dojrzeniu horyzontu. Kocie oczy w połączeniu z nocnym widzeniem dawały ogromne pole do manewru - drużyna pięciu mężczyzn idących szerokim traktem rysowała się z ostrą dokładnością. A wśród nich ten najbardziej charakterystyczny. Szli miarowym krokiem, zmęczeni i zniechęceni, co odznaczało się w ich sylwetkach oraz leniwej gestykulacji. Wciąż o własnych siłach stawiali kroki, więc nie byli ranni. Wycieńczeni, owszem, ale zdrowi.

     Przymknąwszy powieki, Est oparł rozgrzaną skroń o ścianę. Kamień rozkosznie studził jego głowę. Odetchnął głęboko, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Wszystko zaczynało go boleć, a zwłaszcza obite miejsce nad pośladkami, gdy trzymające w ryzach napięcie zeszło z mięśni, pozostawiając po sobie ból oraz ucisk w trzewiach. Znów zrobiło mu się zimno, lecz nie dbał o to, bo Col żył. Prawie dziękował Wszechmocnym, że nic mu się nie stało.

     Z tą świadomością ruszył w stronę klapy w podłodze. Zgarniając przy okazji leżącą samotnie rękawiczkę, naciągnął ją na dłoń, osłaniając swój najpilniej strzeżony sekret. Uniósł skrzypiący właz, zszedł po drabinie i opuścił ciężką klapę, znikając w ciemnościach ciasnego komina. Zsuwał się w dół hamując co kilka szczebli, by nie zedrzeć do krwi skóry oraz osłony chroniącej bransoletę. W ten sposób szybko pokonał pierwszą przeszkodę. Trzysta siedemnaście stopni przeskakiwał po dwa, trzy naraz, byle jak najszybciej dotrzeć na dół. Jeśli dobrze liczył, powinien wyjść u podstawy muru obronnego w chwili, gdy patrol przekroczy bramę.

     Pragnął ujrzeć go z bliska, upewnić się, czy nic mu nie jest. Zapewne się zbłaźni, ale kiedy tego nie robił? Miał to już wpisane w swoją koślawą osobowość. Nie ośmieszy się bardziej, toteż cokolwiek uczyni w afekcie, nie powinno go interesować. Nie miał na to wpływu. Liczył się tylko najulubieńszy człowiek. Col wart był nawet publicznego blamażu, co w innej sytuacji wywołałoby w nim torsje i prędko zawróciło na wieżę. Nie tym razem. Tym razem się nie podda. Nie ucieknie!

     Bolały go łydki, a płuca paliły nie mniej niż gardło wymieniające powietrze w płytkim, szybkim oddechu, od którego kręciło mu się w głowie. Przed momentem chłód przejmował go całego nocnym wiatrem, teraz na przegrzaną skórę ponownie wystąpił pot łaskoczący odsłonięte ramiona i przylepiający tkaninę bezrękawnika do pleców oraz piersi. Est zeskoczył z ostatnich stopni, przebiegł wąski korytarzyk rozświetlony małymi pochodniami wetkniętymi w żelazne kuny i zataczając się, odepchnął od otwartych na oścież drzwi. Wypadając z półcienia klatki schodowej zatrzymał się tuż za progiem, rozglądając nerwowo i łapiąc ogromne hausty świeżego powietrza mrożącego odsłonięte kły. Skoncentrował się, próbując zorientować w swoim położeniu względem bramy. Musiał się pospieszyć, inaczej nie złapie Cola tuż przed wejściem do Głównego Budynku, gdzie zwykł zdawać raport natychmiast po przybyciu. Czy to dzień, czy środek nocy - bez znaczenia, szczególnie że przyczajony obserwator stwarzał ogromne zagrożenie dla nich wszystkich. Czy smoki są na tyle duże, by zniszczyć ogromne fortyfikacje Twierdzy? Później się nad tym zastanowi.

     Nogi bez udziału świadomości poniosły go w obranym kierunku, jakby tuż za nim kroczył skrzydlaty potwór gotów pożreć go przy pierwszym przejawie słabości. Ze wzrokiem utkwionym w opustoszałym dziedzińcu, sprintem przecinał przestrzeń do bramy szerokiej na dwa wozy. Biegł na złamanie karku, potykając się i utrzymując równowagę wyłącznie za sprawą pchającego go do przodu impulsu. Już niedaleko...

     Zatrzymał się gwałtownie na wprost wjazdu straszącego metalowymi zębiskami uniesionej brony. Z naprzeciwka szło pięciu mężczyzn pozdrawiających wartowników, zmęczonych nie mniej niż on sam, lecz na tyle wesołych, by wciąż wymieniać się docinkami ze stacjonującymi w warowni ludźmi.

     Dostrzegłszy niespodziewanego gościa, zwiadowcy nabrali ostrożności. Tajemniczy elf o białej skórze, na której poświata gwiazd i połowicznego księżyca układało się upiornym blaskiem, wyglądał jak widmo, którego na próżno szukali w leśnej gęstwinie.

     Chłopak nie zwracał na nich uwagi. Jego rozbiegane spojrzenie wychwyciło tę jedną twarz z niedokończonym tatuażem oraz ciemnozielone oczy, na których najbardziej mu zależało. Est był do cna wyczerpany, a jego stan odzwierciedlała cała pochylona sylwetka; lekko rozstawione nogi podtrzymujące ciężar półżywego ciała drżały z wysiłku, natomiast ramiona wznosiły się i opadały w rytm poszerzającego pierś oddechu. Szumiąca w uszach krew zagłuszała połowę dźwięków, ale przynajmniej mu się udało.

     Dowódca patrolu w mig spoważniał, rozpoznając w zjawie przyjaciela. Odruchowo uniósł rękę, wstrzymując ludzi. Wzroku nie odrywał od niewiarygodnej sceny. Już sama obecność Estiego tutaj, tuż przed świtem, wzbudzała niepokój. Niemniej Col był tak oczarowany, że z niecierpliwością przyśpieszył kroku. Chciał czym prędzej potwierdzić swoje założenie, że nie jest to fikcja stworzona przez stęskniony, znużony wytężoną aktywnością umysł.

     Wyprzedził swoich kompanów, podczas gdy elf nie ruszył się z miejsca. Ani nie mrugnął, wyczekując skracającego dystans łowcy, śledząc go rozszerzonymi w półmroku oczyma. Jego ogromne źrenice zasłaniały niemal całą zieloną tęczówkę, aż Colonella przeszły ciarki. Jakby ten dzieciak zobaczył ducha. Albo, co gorsza, samą śmierć. Odniósł wrażenie, że to, co zaraz usłyszy, mu się nie spodoba.

     Przystanął w odległości wyciągniętego ramienia od dyszącego chłopaka. W milczeniu mierzyli się spojrzeniami i tylko wiatr szalał między nimi, niosąc ulotne, niesforne myśli. Przyglądali się sobie nawzajem z wnikliwością równą ich pierwszemu spotkaniu. Nie, nawet wtedy tak na siebie nie patrzyli. Teraz było inaczej. To zamknięte w sercach uczucia przez nich przemawiały, a oczy stały się bezsłownymi pośrednikami w drodze do zrozumienia. Mijały zaledwie sekundy, a zawarta w nich tajemnicza magia łączyła dwóch młodzieńców mocniej, niż gdyby nie przestawali do siebie mówić. Za pomocą czystych zwierciadeł duszy porozumiewali się o wiele efektywniej, niż jakikolwiek śpiewny język byłby w stanie to zrobić.

     Est wyciągnął dłoń, lecz zaraz ją cofnął, przypominając sobie, gdzie się znajduje. I że nie są sami. Co począć w takiej sytuacji? Jak zareagować na to, co działo się w jego udręczonym wnętrzu, w pociemniałym od emocji umyśle? Ulga była tak potężna, że zaraz chyba zemdleje. Zniknęło całe napięcie oraz długotrwały stres, które opadły z niego niby zaschnięte błoto. Było mu lżej. Chciał go dotknąć, zyskać pewność, jakby sam widok całego i zdrowego przyjaciela mu nie wystarczał. A nie wystarczał. Radość przyćmiewała wzrok na tyle, by skutecznie ignorował czwórkę coraz weselszych najemników przypatrujących się ich bezsłownemu, niezdarnemu powitaniu. Nie zdawał sobie sprawy że lekki, smutny uśmiech wykrzywił połowę jego białych ust, co samo w sobie było zaskakujące. I niepokojące.

     - Jak rany... - wyszeptał między nierównymi oddechami. Udało mu się uniknąć zauważalnego szarpania za ucho, ale nie na długo. W końcu się zapomni. - Martwiłem się o ciebie, Col. Zupełnie niepotrzebnie, bo jesteś cały. To... to dobrze. Cieszę się.

     Col przeczesał palcami włosy, zatrzymując rękę na coraz cieplejszym karku.

     - Co ty tu robisz o tej porze? – odszepnął skrępowany romantyczną atmosferą. - Specjalnie na mnie czekałeś? Po co?

     Słysząc tło w formie niewybrednych żarcików, rzucił wymowne spojrzenie w stronę dowcipkującej z niego zgrai, czym rozweselił ich jeszcze bardziej. Starał się nie słuchać przyjacielskich docinków, choć niektóre były tak wymyślne, że z trudem powściągał głupawy uśmieszek kwitnący na umazanych farbą wargach. Nie chciał zniszczyć nastroju panującego między nim a Estim. Byłby podjął się ich wesołych przekomarzanek, gdyby nie uciekający czas oraz obecność dzieciaka, z którym musiał pilnie zamienić słowo na osobności.

     Dwoma stanowczymi gestami uciszył rozweseloną brać. Podczas gdy pierwszy z nich był czytelny i przyjacielski, tak drugi pod każdym względem przeczył odgórnie przyjętym zasadom uprzejmości czy szeroko pojętej przyzwoitości. Oba jednak podziałały. Wsparte mocą kuksańców i szturchnięć odesłały zmordowanych ludzi do koszar na zasłużony odpoczynek, lecz i to nie zawarło im pysków, za co wcale ich nie winił. Byli zdenerwowani, tak jak wszyscy mieszkańcy warowni, musieli więc rozładować narastające napięcie związane z niepewnością i lękiem. A że nie mieli zbyt wielkiego wyboru, to robili, co mogli.

     Dopiero gdy najemnicy odeszli poza zasięg słuchu, Col na powrót skupił się na chłopaku. Esti nie przypominał siebie i nie była to wina gry zimnego światła gwiazd oraz ciepłego blasku pochodni fantazyjnie układających się na jego wysmukłej postaci. Najwyraźniej będzie musiał przejąć inicjatywę aby dowiedzieć się, o co chodzi.

     - Masz mi coś do powiedzenia - stwierdził bez ogródek.

     Przemęczenie malujące się na pokrytym pasami farby maskującej obliczu walczyło o lepsze z rozdrażnieniem drapiącego pod tuniką igliwia. Skinieniem głowy wskazał na Główny Budynek, choć tak naprawdę na myśli miał ich zacienioną kryjówkę ze studnią. Kiedy chłopak posłusznie skierował swoje kroki we wskazanym kierunku, Col rozejrzał się po pogrążonej we śnie Twierdzy.

     - Więc? – dociekał. - Co cię trapi, dzieciaku, żeby wyczekiwać mnie po nocach? Grzeczne dzieci nie powinny przypadkiem spać o tej porze?

     - Powinienem, ale nie chcę. Nie po tym, co widziałem.

     Est nie spojrzał na równającego z nim krok Cola. Za wszelką cenę pragnął zostawić za sobą miniony koszmar, odtworzyć go po raz ostatni i wykreślić z pamięci, nie patrząc w przyczernione oczy.

     Długo w swoim zamiarze nie przetrwał.

     - Kiedy mistrz powiedział mi, czym jest widmo z lasu, od razu pomyślałem o tobie. Znam każdy rodzaj strachu, ale ten jest czymś nowym. Po raz pierwszy w życiu nie boję się człowieka, lecz o człowieka. Col, martwiłem się o ciebie.

     Rzeczony człowiek zachłysnął się powietrzem, gdy wejrzenie udręczonego elfa wypaliło w nim dziurę praktycznie na wylot. Oczy Estiego wyrażały przy tym tak wiele uczuć, że zaczynał się w nich gubić. Ten cholerny dzieciak zwykle potrzebował kilku dni, by dostosować się do jakiejkolwiek zmiany w otoczeniu, a tu nagle jak coś nie pierdolnie niczym grom z jasnego nieba...

     - Przyśnił ci się koszmar, dobrze rozumiem? I miał on związek ze mną?

     - To nie był koszmar, Col. To był sygnał przesłany przez energię magiczną tego świata - wyjaśnił Est z irytacją, jakby była to rzecz najbardziej oczywista na świecie. - Macierz Mocy, mówi ci to coś?

     Mgiełka zmęczenia opadała na ociężałe myśli zwiadowcy. Musiał się opamiętać, bo tracił nad sobą kontrolę, co nie prowadziło do niczego dobrego. Najchętniej położyłby się spać. W ciągu siedmiu godzin obeszli sporo kilometrów w stanie wzmożonej czujności, a zniechęcenie dopełniające porażkę mocno odbiło się na morale i kondycji całej piątki.

     - No przecież, Esti! Znam się na magii tak dobrze, jak na rodzajach worderskiego sera. Jestem ekspertem w obu tych dziedzinach – ironizował Col wznosząc ramiona. Urwane westchnienie ujawniło jego pogłębiające się zwątpienie. - Przepraszam, dzieciaku, to było nie na miejscu. Zmęczenie daje mi się we znaki.

     - Nie, to ja powinienem przeprosić - głos chłopaka przycichł, osłabiony poczuciem winy i pociągnięty przez postępujące wyrzuty sumienia. - Upewniłem się, że nic ci nie jest, więc powinienem pozwolić ci złożyć raport i odpocząć. Ale kiedy w końcu cię zobaczyłem, nagle... - przerwał, czując jak tama trzymająca spienione emocje pęka, wylewając z siebie to, co nieudolnie starał się zachować na dnie swojego serca. - To... Jak rany, Col, brakowało mi ciebie. Wtedy. Znaczy, teraz też, ale wtedy szczególnie. Teraz tu jesteś. Nie było cię i... i te najczarniejsze wizje...

     - Oddychaj, dzieciaku, nic się nie dzieje. Jestem przy tobie. - I nie patrz na mnie, jakbyś miał się zaraz rozpłakać. - Czekaj, czy ty płakałeś?

     - Nie – skłamał Est, uciekając wzrokiem w stronę ławki. Chcąc usiąść, niefortunnie uderzył piszczelem w siedzisko i aż zwinął się z bólu. – Trochę... Tak.

     - Wszystko w porządku?

     - E, tak. - Nie ryzykując więcej strat, usiadł pomału, zaciskając kły. Siniaka nie będzie widać, ale noga poboli jeszcze przez pewien czas. - A może nic nie jest w porządku, sam już nie wiem.

     Col zdjął z pleców długi łuk i stawiając go między ławką a ścianą, przysiadł się do niego. Chłopak był poruszony. Zwykły sen nie wywołałby w nim takiego wzburzenia.

     - Esti... Nie poznaję cię. O co chodzi z tym sygnałem?

     Est wyciągnął przed siebie obolałą kończynę i przez chwilę pocierał skórę przez cienki materiał spodni. Col był tutaj, cały i zdrowy, a jemu nagle zaczęło dokuczać, że usiadł tak blisko. Był zdenerwowany, co nie ulegało wątpliwości, lecz nie pojmował dlaczego. Zamierzał jednak postawić wszystko na jedną kartę i odsłonić przed nim wnętrze skrywające wiele sekretów. Jeśli nie przeleje na kogoś swoich trosk i zmartwień, nie wytrzyma i ugnie się pod naporem depresji.

     - Col, przez cały ten czas tropiliście smoka! - podniósł głos, nie potrafiąc znieść presji. Z roztargnieniem popatrzył na człowieka, dopatrując się reakcji w jego pokrytej ciemnymi smugami twarzy. - Noc w noc narażaliście się na śmiertelne niebezpieczeństwo! Ty się narażałeś. Przeze mnie. I nadal to robisz.

     Col odsunął się, jakby słowa wypowiadane przez Estiego były kąsającą żmiją, a nie zaskakującą prawdą. Gęste, ciemne brwi uniosły się niedowierzająco, brużdżąc czoło i zniekształcając przerwany malunek. Bezsens. Smoki wytępiono ponad sto lat temu. Poza tym leśne widmo w żadnym wypadku nie przypominało skrzydlatego gada. Żadne z podań nie mówiło o człekokształtnych prajaszczurach, więc nie mógł to być smok.

     Pozostał sceptyczny. Zmrużył oczy i przybliżył się do spowitej cieniem twarzy Estiego, dopatrując się w niej oznak majaczenia czy utraty rozumu. Chłopak był niewyspany i wystraszony, w jego głowie działo się teraz dosłownie wszystko.

     - I skąd teza, że widmo jest smokiem? – spytał.

     - Mistrz miał... - Est w porę ugryzł się w język. Mag wprawdzie nie zastrzegł, że jest to jego sekret, ale nie obligowało to ucznia do rozpowiadania o tym wszem i wobec. Umknął spojrzeniem w stronę skąpanej w świetle nocy studni. - Kiedy ja śniłem, on miał wizję. W tym samym czasie. Dlatego wiedział, co się ze mną działo. Nie wiem, co ujrzał, ale potwierdził tożsamość nocnego widziadła. Podobno tylko smoki władały niesamowitą mocą pozwalającą im się teleportować.

     - Czyli już wiesz, że Zrzęda miewa przebłyski. To jest nas dwóch. - Młody człowiek oparł łokcie o kolana i zastygł, podpierając brodę splecionymi dłońmi. Tropili smoka. Przez cały ten czas igrali ze śmiercią, nie mając zielonego pojęcia, na co się porywają. - Prawdziwy smok. Ja pierdolę.

     Est zwiesił ramiona, szarpiąc niczemu winne ucho.

     - I to z mojej winy... Miałeś rację, te wydarzenia postępują za mną, bo to ja jestem ich celem. Ściągnąłem na was niebezpieczeństwo, choć tego nie chciałem. Przepraszam...

     - Esti, nie rozpędzaj się tak. To fakt, wyróżniasz się, ale dlaczego jesteś poszukiwany? I przez kogo? Pomyśl tylko, nie ma w tobie nic szczególnego. Bez urazy.

     - Biorąc to na trzeźwy umysł, wszystko jest we mnie szczególne, Col. Przyspieszone dojrzewanie, wygląd, bezużyteczna moc, szybkie przyswajanie wiedzy... A zwłaszcza to. – Podnosząc się, sprowokował strapionego przyjaciela do zerknięcia w jego stronę. Przeszedł kilka kroków w miejsce, gdzie księżyc i gwiazdy blaskiem spływały bezpośrednio na niego. Na jego wyciągniętą lewą dłoń. - Nie wiem co zmieni fakt, że będziesz kolejną osobą znającą mój sekret... Nie, chcę to zrobić. Nie lubię mieć przed tobą tajemnic, źle się z tym czuję. Jak rany, znów myślę o sobie, w kółko tylko chcę i chcę. Przepraszam.

     - Nie musisz... - Col poderwał się z ławki, chcąc powstrzymać jego rękę przed wykonaniem ostatecznego ruchu. Nie zdążył.

     Est zgrabnym pociągnięciem zsunął czarną rękawiczkę, prezentując w pełnej okazałości grzbiet lewej dłoni. Col wstrzymał oddech, gdy światło rozgrzało się na gładkich zagięciach, połyskując ciepłym złotem linii splatających się płytko pod skórą. Nie, to nie były linie. To nie był nawet tatuaż.

     - Co to jest?

     Głęboki wdech, tyle potrzebował Est, by utrzymać się w ryzach. Dłużej nie da rady. Załamie się, pęknie na dwoje i rozsypie na kawałki. Tego było zbyt wiele jak na rozhisteryzowanego elfa, ale czuł się lżejszy na duszy niż chwilę temu. Jedna troska mniej.

     - Znalazłem to w dniu, kiedy zabiłeś dzika. Kiedy spadłem z klifu i prawie umarłem. A może naprawdę umarłem, sam już nie wiem, to działo się zbyt szybko - dodał szeptem, krzywiąc się na traumatyczne wspomnienia.

     Stojący przy ławce Colonell wyczekiwał dalszego ciągu zbyt pochłonięty historią, by choćby słówkiem się odezwać.

     - Nie pamiętam, żebym ją zakładał – kontynuował Est, poruszając palcami. Ogniwa oraz pierścień i obręcz na przegubie lśniły. - Gdy ujrzałem ją po przebudzeniu, była już wtopiona w ciało. Wciąż nie wiem, czemu ona służy. Moją energię magiczną wytwarza organizm, esencja nie pochodzi od niej. - Podnosząc wzrok, zmierzył podchodzącego doń mężczyznę. - Mistrz twierdzi, że on idzie jej śladem. Szuka jej, a przez to i mnie. Dlatego tu był. Smok. Był tu, może jest nadal, a może przeniknął do Twierdzy, ja... ja nie wiem. Nie chciałem jej... Naprawdę jej nie chciałem, musisz mi uwierzyć, Col!

     Okrągłe ze strachu oczy patrzyły błagalnie na milczącego człowieka. Colonell stanął na wprost ciężko oddychającego chłopaka i spoglądał na niego, zastanawiając się, co zrobić ze wszystkim, co usłyszał. Bez oporów sięgnął w dół. Ujmując smukłe palce lewej dłoni uniósł je nieco wyżej, aby lepiej przyjrzeć się migoczącej w nocnej poświacie biżuterii.

     Est nie protestował. Przełykał ślinę w usilnych próbach przeciwdziałania napływającej żółci, a jego udręczone spojrzenie podążało za ruchami zwiadowcy, wypatrując reakcji. Każda będzie lepsza od przeciągającej się, pełnej niezdecydowania ciszy rozdzierającej mu serce.

     - Wierzę ci, Esti.- Szorstki kciuk powędrował wzdłuż wybrzuszonej skóry, prawie czarny na tle jaskrawej bieli pociętej nitkami złota. - Nikomu nie musisz nic udowadniać.

     Skóra elfa była nieziemsko miękka i gładka, rozpalała się wyczuwalnie w reakcji na dotyk. Nie sposób opisać tego, co czuł Col, bo było to zupełnie nowe doznanie, dogłębne i sprawiające wrażenie bardziej zmysłowego, aniżeli emocjonalnego. Kiedy znów zajrzał w rozszerzone zielone oczy, przekonał się, że wszystko toczy się między nimi w dobrym kierunku.

     - I nie bierz na siebie odpowiedzialności za coś, czego nie zrobiłeś – zbeształ go łagodnie. - Sam powiedziałeś, że nie uczyniłeś tego świadomie, więc w czym rzecz? Zadręczasz się niepotrzebnie.

     - Nie widzisz tego? Jestem zagrożeniem dla ciebie, dla każdego was!

     - Już wystarczy, Esti.

     Pochylił się ku niemu i palcem wolnej ręki dotknął białych ust. Tym czułym gestem zamknął je sprawniej, niż przy użyciu najlepszego zaklęcia. Niewielka różnica wzrostu działała na jego korzyść, co było tak naturalne, że aż uśmiechnął się zażenowany.

     - Znów robisz problemy z niczego. Nie po to Zrzęda przyjął cię na ucznia, żebyś teraz użalał się nad sobą. Zapewne i on dostrzegł w tobie to, co tamten, a jeżeli jest na tym świecie siła, która byłby w stanie przygotować cię na spotkanie z przeciwnościami, to na pewno jest nią Mag.

     Est odsunął się od palącego dotyku pachnącego garbowaną skórą i igliwiem.

     - Dlaczego sądzisz, że w ogóle chciałbym się spotkać z przeciwnościami? Jak rany, wcale nie chcę ich spotkać.

     Nagle zastygł, uzmysławiając sobie własne położenie względem Cola. Nie zamierzał wyrwać dłoni z delikatnego uścisku, bo było to niewyobrażalnie miłe uczucie, przyjemna odskocznia od codziennej samotności. Kontakt fizyczny przekazujący więcej niż słowa. Tak bardzo nie lubił dotyku... ale to był Col, więc w porządku. Wyraźnie widział drobne płatki łuszczącego się barwnika kamuflującego, czuł jego specyficzny ostry aromat, którego nie kojarzył z żadnym znanym mu zapachem. A do tego ciepłe tchnienie na twarzy. Zrobiło mu się słabo, gdy żołądek rozrywały emocje nań oddziałujące. Tracił zmysły. Tracił siebie.

     - Oczywiście że nie chcesz ich spotkać - przyznał rozczulony Col – lecz nie po to trenujesz w pocie czoła, by wciąż uciekać.

     Dotknął policzka Estiego, drugą dłonią wciąż przytrzymując przyozdobioną artefaktem rękę. Był oczarowany chłopakiem do tego stopnia, że przestawał się hamować. Znużenie odeszło w niepamięć w obliczu możliwości, jakie stanęły przed nim otworem. Esti nie uciekał, toteż pozwolił sobie na więcej, w lekko rozchylonych białych wargach dopatrując się zaproszenia. Miękkość pod poznaczonymi odciskami opuszkami pobudzała go do działania. Subtelny chłód oraz gładkość intrygowały, w niczym bowiem nie przypominały niedoskonałej faktury typowej dla ludzi.

     Est nieśmiało przytulił policzek do wnętrza jego dłoni, z przymkniętymi oczami oddając pieszczotę.

     To było cudowne, porywające doświadczenie z granicy spełnienia. Urzekło go niewinnością. Zsuwając palce, ujął brodę Estiego i lekko pchnął ku górze, kierując w swoją stronę.

     Speszony chłopak drgnął ledwie wyczuwalnie i otworzył oczy na pełną szerokość, prezentując gwałtowny taniec rozszerzających się w mroku źrenic. Ten widok wzbudził nagły dreszcz podniecenia u Cola. Ich usta zbliżyły się, prawie dotykał jego warg swoimi. Nos przy nosie. Chciał tego już pierwszego dnia. Pragnął go dotknąć, posmakować, posiąść...

     Zwinny niby wąż Est wyswobodził brodę, równocześnie wysuwając dłoń z łagodnego chwytu, i czmychnął byle dalej od niego. Trwało to nie dłużej niż mrugnięcie. Był szybki jak wiatr i bezwzględny niczym księżyc na niebie.

     Znów uciekł. Stchórzył. Lękał się rozczarowania Cola, odepchnięcia, zniesmaczenia jego osobą. Jako biały elf był ciekawostką, nieznanym lądem, egzotycznym okazem, który przy bliższym poznaniu straci cały swój urok. Nie przeżyłby tego. Nie umiałby dłużej żyć ze świadomością, że człowiek, którego...

     Ach. Dokładnie tak.

     Pocierając powieki próbował się opanować, choć odkryta rewelacja wstrząsnęła nim nie mniej niż nocna bestia o żółtozielonych ślepiach. Est westchnął. Jego stłumiony głos niespodziewanie gładko przeciął szeleszczącą liśćmi ciszę nocy.

     - Słusznie, Col. Trenuję, aby stać się tak niezależnym i silnym jak mistrz.

     Wytrącony z równowagi opadł na siedzisko ławki. Zawzięcie majstrował przy zapięciu skórzanej rękawiczki, aż do teraz ściskanej kurczowo w prawej ręce. To dziwne, ale nie czuł skrępowania na myśl o tym, do czego prawie doszło między nimi. Jak już, było to wyłącznie rozgoryczenie utratą kontaktu, w którym nagle się rozsmakował. Nie odważył się podnieść wzroku, udawał więc, że nieskomplikowane zapięcie wymaga poprawek.

     - I w kolejnej kwestii też masz słuszność, bo nie chcę już więcej uciekać. Ale to nie takie proste, kiedy strach jest silniejszy ode mnie. Nie zasnę przez kolejne noce, nie chcę tego powtarzać. Boję się, że to wróci. Że smok wróci po mnie i tym razem się nie obudzę, zostanę tam już na wieki. Sam. W ciemności.

     Colonell jeszcze przez kilka bolesnych uderzeń serca trwał na pozycji, tępo wpatrując się w punkt, gdzie przed chwilą stał jego oblubieniec. W końcu ocknął się z niespełnionego marzenia i prostując plecy, przyjrzał siedzącemu elfowi. Smutny uśmiech wyrósł na malowanej twarzy, gdy podziwiał kunszt, z jakim został wymanewrowany. Pocieszał się jednak nowoodkrytą pewnością, że chłopak czuł do niego znacznie więcej, niż odważył się powiedzieć, a co znajdowało odbicie w reakcjach jego pociągającego ciała. Esti zdecydowanie powinien słuchać swojego wewnętrznego głosu, bo to on miał najwięcej do gadania. W przeciwieństwie do płochliwego umysłu.

     Teraz potrzebował wsparcia, a nie dodatkowych problemów. Troska i czułość okraszone cierpliwością były kluczem do zjednania sobie tego nieprzystępnego dzieciaka.

     - Zawsze łatwiej mówić niż robić, taka kolej rzeczy - stwierdził rzeczowo Col, przeciągając się niby od niechcenia i zwracając w stronę Estiego. - W końcu przyjdzie moment, gdy postawisz się swoim lękom, odnajdując w sobie odwagę do działania. Zaskoczysz tym wszystkich wokół. I siebie samego także.

     Bez wahania przeciął dzielącą ich odległość i ciężko opadł na ławkę, aż stare drewno zatrzeszczało. Zerkając z ukosa na Estiego, oparł się plecami o ścianę budynku, raptownie objął ramieniem jego szyję i ciągnąc ku sobie, położył głowę o długich uszach na swoich nogach okrytych brązowymi wytartymi spodniami. Mocne palce wplątał w czarne pasma pilnując, by tym razem chłopak się nie wywinął.

     Zakłopotany Est ani drgnął. Leżał na udach Cola z prawym uchem przyciśniętym do ciepłego materiału nie wiedząc, co ze sobą począć. A raczej co począć z rękojeścią sztyletu wbijającą mu się w bark. Zaczął się wiercić. Dłoń na czole zwiększyła nacisk, choć wciąż była przyjemnie delikatna.

     - Ja tylko... Sztylet... Wbija się.

     Col poluzował chwyt na tyle, by dzieciak ułożył się wygodniej. Zaraz powrócił do pieszczotliwego przeczesywania miękkich włosów.

     Est bezwiednie przymknął oczy. I zamruczał. Zupełnie jak wtedy, gdy uciszał rozbestwionego konia. Głęboka wibracja niosąca się niskim, ledwie słyszalnym dźwiękiem zaskoczyła Cola, który sprawdzał tę nową reakcję to przerywając, to wznawiając głaskanie.

     Zrelaksowany Est uchylił powieki. Chciał spojrzeć w wytatuowaną twarz, wyczytać z niej kolejne zamiary, lecz jedyne, co zastał, to odprężony wyraz współgrający z zawadiackim uniesieniem kącika ust. Otoczony ciepłem i zapachem ulubionego człowieka czuł się wyjątkowo spokojny. Wreszcie był bezpieczny, bo po latach podświadomych poszukiwań znalazł swoje miejsce w świecie.

     - Przyczernione oczy niesamowicie ci pasują – wyszeptał, wpatrując się w tropiciela. Ciężka dłoń żartobliwie zasłoniła mu powieki. Przegoniona ściągniętymi brwiami cofnęła się na czoło, zgarniając po drodze pasemka i zaczesując je na tył głowy. - Wyglądasz inaczej. Jak drapieżnik, któremu lepiej nie wchodzić w paradę.

     - A więc taki podobam ci się bardziej? Jako drapieżnik? – padła równie cicha odpowiedź ze strony uśmiechniętego Cola. Estowi przemknęło przez myśl, że jak na człowieka ma niesamowicie białe zęby. - To w takim razie kim ty jesteś z tymi ostrymi kłami, podłużnymi uszami i oczami skaleona? W pełni przeświadczony o swojej racji orzekam, że to ty jesteś tu drapieżcą.

     - Nie odpowiadaj pytaniem na pytanie, to niegrzeczne. - Est ponownie zmarszczył brwi. – Jestem ofiarą zapędzoną prosto w twoją pułapkę.

     Colonell nie potrafił oderwać wzroku od skrytego w półmroku oblicza przyjaciela, tak jak nie potrafił oderwać ręki od jego włosów.

     - Dopiero co rozmawialiśmy o koszmarach i śmierci – wymruczał. - Zdecydowanie bardziej lubię słuchać o swoich zaletach aniżeli o smokach czy Macierzy Mocy.

     Przesunął opuszkiem po gładkim policzku, wzdłuż miękkiej linii szczęki i zatrzymał się na podbródku, dotykając go kciukiem. W nikłym odblasku pochodni zatkniętych na wysokich murach Esti był uroczo zarumieniony.

     - Jak rany, nie mamy czasu na...

     - Sza, Esti, nie przerywaj w takim momencie. - Znów musiał przytrzymać wyrywającego się chłopaka, przyciskając go do prowizorycznej poduszki. - Do świtu mamy jeszcze trochę czasu, nikt nas nie szuka. Daj sobie czas. Daj go też i mnie. Obaj zasłużyliśmy.

     Po tych słowach Est zaniechał wyrywania się. Opadł na miękkie oparcie. Było mu ciepło i przyjemnie. Wstydząc się swoich uczuć, zazdrościł Colowi jego swobody, pewności siebie i przekonania do własnych planów oraz zamierzeń. Był wzorem do naśladowania. Odważnym i nieugiętym, a przy tym równie troskliwym, co delikatnym.

     Nie wytrzymał. Pękło mu serce, kiedy Col po raz kolejny pogładził jego zmierzwioną czuprynę. Płakał jak dziecko, nie radząc sobie z trudnymi emocjami, jakby właśnie w ten sposób go opuszczały; zbędne, niechciane, zastępowane innymi. Zacisnąwszy powieki zasłonił przedramieniem oczy, niepomny przyglądającego mu się przyjaciela. Zaciskał szczęki odsłaniając kły w grymasie bezsilnej udręki. Szlochał bezgłośnie, a smagła dłoń w rękawicy strzeleckiej nie przerywała krzepiących pieszczot ani na sekundę.

     Kocha go. Naprawdę kocha ludzkiego najemnika z czarnym tatuażem.

     Ból temu współtowarzyszący był jednym z najgorszych, jakie dane mu było poznać, ponieważ okazał się nierozerwalnie połączony z największym strachem, jaki ogarniał jego skołatany umysł.

     Bał się, że Colonella zabraknie.

Continue Reading

You'll Also Like

50.1K 2.9K 103
Inny tytuł; Baby Empress Dziecko z przepowiedni rodzi się, by zbawić świat. „Muszę się ożenić, żeby ratować ludzi...? Zawrę małżeństwo!" Cesarz jest...
67.2K 6.4K 39
I wtedy zamknął mnie w swoich ramionach, wiedziałem, że będzie dobrze. Niall jest alfą stada, poszukującą swojej omegi i jednocześnie luny. Poznaje...
157K 13.2K 63
Życie nie było bajką. Każdy mógł o tym powiedzieć ze swoich doświadczeń. Jedni mieli ciężkie dzieciństwo, drudzy żyli bez miłości, a trzeci nie potra...
8.2K 182 7
•°•°•°•°•°Opowieść o Jimin'nie który szuka tatusia i o Namjoon'nie który szuka maluszka•°•°•°•°•° ∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆•∆ Namjoo...