Odcinek 42

18 3 0
                                    

Pod wieś Lipki zajechał czarnowłosy rumak. Na jego grzbiecie siedział zapuszczony mężczyzna w siwym mundurze z licznymi dziurami czy to na kolanach, czy to rękawach. Pod pachami miał natomiast żółte przebarwienia.
— Brr. — Tym mężczyzną byłem ja. Byłem wykończony drogą. Zatrzymałem konia przed ścieżką prowadzącą do gospodarstwa państwa Dunkiewicz.
— Siedem nieszczęść! — Przy płocie jak wryty stanął staruszek w kaloszach, cudem nie opuszczając wiader pełnych wody. — Hans? — spytał nie dowierzając własnym oczom.
— A no. — Pomimo zmęczenia siliłem się na uśmiech.
— Czego chcesz? — spytał; kładąc wiadra koło poiska i opierając się o płot.
— Nie u was mojej żony i córki? — spytałem prosto z mostu, rozglądając się z góry, z zaciekawieniem po gospodarstwie.
— Julka jest. — odparł, starając się odsunąć od siebie świnie pchającą się do wiadra. — A idź mi stąd!— starał się ją przegonić, a ta jedynie ryjkiem przewróciła wiaderko i zalała mu kaloszy wodą. — Ale to głupie! — rzucił w stronę świni, która właśnie teraz zaczęła biegać jak głupia po zagrodzie i chrumkać. — Ale po ci to? — zwrócił się po chwili w moją stronę.
— To moja rodzina. — odparłem zgodnie z prawdą.
— To było ich nie zostawiać. — wziął drugie wiaderko pełne wody.
— Wróciłem! Przecież tu stoję! —Machnąłem ręką. — Jestem tutaj!
— Za późno. — Nalał wody do poidła. — Za późno.
— Czemu?
— Ewy już dawno nie ma wśród nas. — wyprostował się.
Patrzyłem przed chwilę jak głupi na starego. Zacząłem czuć ból. Coś zaczęło mnie wewnętrznie wykręcać. Nie pamiętam nawet jak zsunęłem się z konia. Upadłem pod płot, cudem nie rozbijając sobie głowy.
— Też to przeszedłem. — Stanął nade mną Marian i popatrzył na mnie z żalem.
— Jak? — Siadłem. Oparłem się o płot. Starałem się nie płakać, nie krzyczeć. Chciałem zadusić te wszystkie emocje w sobie.
— Jak przyjechała tu tylko wraz z Janem i Julką; to już ponoć dawno trup była. — odparł Marian gładząc bujnego siwego wąsa. — Życie.
— Janem? — pociągnąłem nosem i postarałem się wstać. — Kto to?
— Jej były. Swego czasu bardzo dobry lekarz.
— Zabił ją? — spytałem, podchodząc powoli do rumaka; modląc się w głębi duszy: tylko o to by ta klacz nie uciekła.
— Nie, nie. — Starał się wyjaśnić starzec. — Mimo, że ponoć była zarażona. — westchnął. — To ponoć ona...— nie potrafił wyrzucić tych słów z siebie i przetarł swoją twarz dłonią. — To ponoć ona chciała ratować Julkę, więc postanowiła no wiesz co zrobić? — zapytał mnie. — Strzelić sobie w głowę. — kopnął zdenerwowany w płot.— Strzelić sobie kurwa mać w głowę.
— Gdzie on jest?— spytałem po oporządzeniu Hektora.
— Z tyłu drzewo rąbie!— Rzucił wciąż podenerwowany Marian.
— Trzymaj!— podałem mu lejce konia i przyłożyłem rękę do kabury Lugera.
Nie wiem jak szybko, domyślił się o moich zamiarach oraz czy w ogóle się domyślił. Zanim jednak krzyknął ,,Ej! Co ty planujesz?!" byłem już dawno na ścieżce prowadzącej na tył domu. Ścisnąłem dłoń na kaburze Lugera. Ominąłem okno chaty zbudowanej jeszcze rękoma ojca teścia. W środku ujrzałem natomiast małą twarzyczkę, której oczęta były wlepione w jakąś grubą książkę. Sama dziewczynka siedziała natomiast na czerwonym fotelu, a za nią znajdowała się duże biblioteczka należąca do państwa Dunkiewicz. Nie zapukałem jednak do szyby; nie przywitałem się. Wiedziałem, że na sentymenty będzie czas później. Miałem nadzieję, że jak tylko mnie zobaczy, to wyleci w moją stronę. Zacznie krzyczeć ,,Tatusiu! Wróciłeś". A ja bym ją wtedy uściskał i powiedział, że,, Tak i że nigdy więcej nie opuszczę". Wiedziałem jednak, że za nim do tego wszystko dojdzie, muszę załatwić jeszcze jedną rzecz. Jedną sprawę. Wyciągnąłem Lugera z kabury i stanąłem za plecami osoby, której poszukiwałem. Musiałem poznać prawdę.
Zanim stanąłem za jego plecami; ujrzałem go w cieniu ,,ciężkiej" pracy. Mężczyzna z porządnym zarostem (nie to, co ja) i białą koszulą rozpiętą u góry rąbał drzewo. W przerwie między kolejnymi uderzeniami siekierą brał łyk jakiegoś trunku z metalowego kubka postawionego obok kilka kroków od pniaka. Z rysów przypomniał mi Jakub. Po chwili sobie przypomniałem, że ów Jakub miał brata. Brata Jana.
— Pan Kochanowski. — Przyłożyłem mu Lugera do skroni.
— Pan Himmler? — chciał odwrócić się w moją stronę.
—Nie odwracaj się. — Klepnąłem go drugą ręką po plecach.
— Co pan tu robi? — przygryzł lekko wargę ze zdenerwowania; nie puszczając z dłoni siekierę.
— Wróciłem. — uśmiechnąłem się. — Pozwól jednak, że pytania będę zadawał ja.
— Jakie pytania? — Przełknął ślinę.
— Nie udawaj głupa. Wiesz, po co tu jestem.
— Powiedz mi, jak zginęła moja żona.
— Wyciągnęła mój pistolet ze schowka w samochodzie i przyłożyła go sobie do głowy. — wyrzucił to z siebie szybko; jakby był podenerwowany.
— Łżesz! — rzuciłem i już chciałem pociągnąć za spust.
— Panowie! Panowie! — Na tył domu; zdyszany przybiegł Marian. — Uspokójcie się! Dziecko patrzy! — wskazał ręką w stronę okna wybiegającego na tę stronę podwórka. Nikogo jednak tam nie było. Po chwili przed nami stanęła również ona. Mała blond włosa dziewczynka.
— Julcia... — Chciałem się do niej zbliżyć; uściskać ją.
— Kim pan jest? — odskoczyła przerażona.
Marian już chciał coś powiedzieć...
— Myślałeś, że cię rozpozna po tylu latach nieobecności?— Jan zaczął rozkładać się ze śmiechu.

Z POWODU MIŁOŚCIWhere stories live. Discover now