Odcinek 25

34 8 12
                                    



— Wybaczcie, że się przypierdalam. — nie mógł wytrzymać tego wszystkiego już dłużej Hrabia. — Ale czy was chłopaki popierdoliło? Wy naprawdę chcecie robić postój w tym jebanym Monachium?! — uniósł się.
— Michael, uspokój się. — starałem się go ostudzić. — To zajmie tylko chwilę.
— Człowieku! Pierdoli mnie to, że jesteś Kapitanem, ale mamy misję! — Zaczął się robić cały czerwony ze złości. — Przez ten wasz cały głupi pomysł, życie może stracić milion istnień!!!
— Weź głęboki oddech, to wszystko było już uzgodnione jeszcze przed wyjazdem. — Położyłem mu rękę na ramieniu.
— A spierdalaj. — zepchnął jego rękę ze swojego ramienia. — Zgłaszam sprzeciw! Nie chcę mieć na sumieniu tych ludzi!
— Nic się nie stanie. — odparłem, gdy rozentuzjazmowany Brutus pokonywał zakręt i powoli wjeżdżał do miasta.
— Kurwa — załkał. — Mówię ci; to wszystko się źle skończy.
— Weź, nie pierdol. — odezwał się w końcu kierowca. — Moja mamcia pewnie nie może się doczekać, aż jej synuś ją w końcu odwiedzi i zapyta ,,jak tam się czuję".
— Zgadza się. — przytaknąłem, a chwilę później czołg podskoczył. — Zwolnij wariacie, bo nas pozabijasz. — Zwróciłem mu uwagę; on jednak dalej dążył do celu.
— To... — Zgasił silnik, uniósł właz czołgu i wyjrzał. — Chyba tutaj.
— To wyłaź. — rzuciłem w jego stronę.
Teren wydawał się czysty; więc wyszedł na zewnątrz i tam ponownie się rozejrzał. Przy pasie miał oczywiście przypiętą broń, więc na upartego nie był w grupie podwyższonego ryzyka. Chwilę później wyszedłem za nim. Podobnie zamierzał również zrobić Michael.
— Ty zostajesz tutaj. — Zatrzymałem go.
— Słucham? — Zdziwił się.
— Nie chciałeś tutaj przyjeżdżać, więc siedź. — Zamknąłem pokrywę włazu, zanim on zdążył coś odpowiedzieć. Sam chwilę później; zeskoczyłem z czołgu i ruszyłem w kierunki drzwi, do których już od dłuższego czasu pukał Howell.
—Chyba się spóźniliśmy. — rzucił, gdy wbiegłem po schodach i stanąłem za nim.
— Spokojnie olbrzymi. — Poklepałem go po plecach, gdy po policzkach powoli zaczęły mu już spływać łzy.
Drgnął, jednak gdy usłyszał jakieś kroki po drugiej stronie. Podskoczył z radości, gdy zobaczył, że drzwi powoli się uchylają.
— Przepraszam, że panowie tak długo musieli czekać. — mężczyzn w białej koszuli i czerwonej kamizelce pogładził swojego sprężystego wąsa. — A jeżeli to coś ważnego: to zapraszam państwa do środka. — Rozejrzał się nerwowo; czy w okolicy czasem nie ma jakiegoś zagrożenia, po czym otworzył szerzej drzwi.
— Ja... — Zaczął się jąkać mój towarzysz.
— Proszę do środka. — Boy zaprosił nas gestem dłoni do środka. — Nie zamierzam z wami tu na zewnątrz dyskutować. — rzucił, po czym zamknął za nami drzwi. — A teraz proszę powiedzieć, w czym leży problem.
— Szukam mojej mamy. — odparł posłusznie Brutus.
— Dobra, to już wiem. — odparł, idąc w stronę biurka, przy którym miał prawdopodobnie wszystkie dokumenty. — a nazwisko?
—Howell
— Howell, powiadasz. — zaczął nerwowo przeglądać papiery. — Sprawa wygląda tak. — Wyciągnął teczkę i położył ją na biurku. — Pan tu popatrzy. — Przyłożył palec do jednego miejsca na dokumentacji.
—Co tu piszę?—Brutus próbował skupić wzrok; na tym, co pokazał mu mężczyzna, ale nie potrafił się skoncentrować.
— Pańska matka. — zaczął powoli boy. — Nas opuściła.
— Jakim prawem? — spytał zdziwiony Howell
— Nadszedł jej czas. — odparł mężczyzna.
— Kto tak zarządził? — pociągnął nosem, przykładając rękę do pistoletu przy pasie.
— To było wszystko zgodne z jej wolą. Prosiła, by nikt nie trzymał jej tutaj bez jej zgody na siłę. — pokiwał głową z niezadowoleniem. — Bardzo panu współczuje. — Wyciągnął rękę w jego stronę, ten jednak miał to gdzieś.
— Że wypuścił pan moją matkę?!!— uniósł się i wycelował lugera w głowę mężczyzny.
Chciałem go powstrzymać przed wystrzałem, ale zanim zdążyłem, coś powiedzieć ten pociągnął już za spust.
Mózg wąsacza rozprysł się na mój, jak i Brutusa mundur.
— Brutus, Kurwa! — opierdoliłem go. — Nikt twojej matki nie puścił! — wyciągnąłem papiery spod resztek mózgu boya. — Zobacz, co tu piszę!— Pokazałem mu fragment tekstu.
— Przeczytaj mi sam. — rzucił obruszony.
— ,,Pani Emilia opuściła nas dzisiaj nad ranem z powodu niewydolności w oddychaniu."


Z POWODU MIŁOŚCIKde žijí příběhy. Začni objevovat