Odcinek 40

28 4 0
                                    

Holmes podenerwowany stawiał krok za krokiem po drewnianych deskach w górnej sypialni gospodarza. W pewnym momencie przystał przy oknie. Za nim jak wcześniej prużył śnieg; tym razem jednak gęściej.
Brutus klęczący tam wcześniej przy korpusie martwej dziewczyny; powstał. Wyglądał na zadowolonego. Szybkim krokiem ruszył w stronę Etolie.
Za plecami Holmesa wyrósł Barbarrosa. Staruszek, aż podskoczył, gdy ten oparł się o niego i gorzko zapłakał, patrząc na zewnątrz.
— Bardzo mi przykro proszę pana. — starał się go jakoś pocieszyć starzec; choć wiedział, że na nic zdadzą się jego słowa. Nie teraz. Nie teraz, dopóki nie wiadomo: kto zabił.
— Dlaczego ona? — spytał, podchodząc pod okno. — Najpierw żona. — Wlepił wzrok w stronę czerwonej plamy na śniegu i ciała leżącego na nim. — Teraz ona. — pociągnął nosem.
— Co się stało z pańską żoną? — zaciekawił się Holmes; choć w głębi duszy czuł, że jednak nie powinien o to pytać.
— Miałem to wszystko zapisane w pamiętniku. — wziął głęboki wdech; starając się zapanować nad łzami niemiłosiernie spływającymi mu po policzku. — Przed jej śmiercią napisałem jednak tyle złego na jej temat; wyrzuciłem jej tyle rzeczy. — wypuścił z siebie to powietrze i schował twarz w dłoniach.
— Do czego pan dąży? — zapytał staruszek.
— Boję się, że moja córka opuściła ten świat z myślą, że to ja zabiłem jej matkę. — zaczął się telepać.
— Hmm...— Holmes postukał nerwowo palcami o parapet i chwilowo zaniemówił. — Proszę nawet tak nie mówić. — rzucił jednak po chwili. — Proszę tak nie mówić i nie myśleć; pańska córka na pewno w życiu by tak nie pomyślała. — powiedział stanowczo. — Rozumie mnie pan? — dopytał.
— Sam pan przecież widział, jak wybiegła z lokalu. — machnął gwałtownie rękę w stronę okna; cudem nie wybijając szyby.
— Widziałem. Widziałem. — przytaknął mężczyzna.
— Kto mógł jej zrobić taką krzywdę? Jak pan sądzi? — wyrzucił z siebie dwa pytania naraz; niczym karabin maszynowy.
— To mógł być każdy.— odparł Sherlock.
— Każdy? — przeraził się gospodarz. — No ale niech pana poda chociaż jedną osobę.
— Skąd ja mam to wiedzieć? — złapał się za głowę starzec. — Wydaje mi się jednak, że to mógł być
ten francuz, co tu przyszedł. Jak mu tam...Dettrick?
— Jaki Dettrick? — gospodarz zrobił kilka kroków do tyłu od Holmesa, jak i okna.
— No ten, co strzelił do tego Niemieckiego Kapitana. — odparł; patrząc ze zdziwieniem na zachowanie mężczyzny.
— To nie jest żaden Dettrick. — odparł Barbarrosa. — Biorę od nich przecież cały asortyment.; rozpoznałbym ich syna.
— Ooo. — na twarzy Holmesa pojawił się nikły uśmiech. — Chyba wpadliśmy na trop Watsonie.
— Słucham? — zdziwił się gospodarz.
— Nic, nic... — starzec machnął ręką. — Musimy czym prędzej udać się na dół: chyba rozwiązaliśmy zagadkę.
...
— Jakim prawem stajesz mi żołnierzu na drodze? — oburzył się lekarz; widząc; jak Hrabia zastawia mu drogę.
— Nikt stąd nie wyjdzie, dopóki nie dowiemy się; kto zabił... — wyjaśnił Niemiec.
— Macie tu przecież mordercę jak na tacy. — machnął swoją ręką w stronę mężczyzny siedzącego przy stole.
— Mnie? — oburzył się ,,Dettrick". — Owszem! Strzeliłem do ich Kapitana, ale nie życzę sobie ujmy na moim honorze za zgwałcenie i zabicie dziecka!
— Mogę się jeszcze napić? — spytał lekarz, któremu aż zaczęła się trząść ręka.
— Spytaj gospodarza. — odparł Michael; widząc, że na schodach stoi Barbarossa w towarzystwie Holmesa.
W trakcie tej krótkiej wymiany zdań; ktoś otworzył drzwi do Etolie. Do środka zawiał mroźny wiatr. Przez drzwi z butami oblepionymi śniegiem wszedł Brutus. Zrobił kilka mokrych śladów i wytrzepał na wejściu. Z kieszeni wyciągnął chustę z inicjałami E.M
— Oho hoho — Hrabia zatarł dłonie. — Bingo! — Ma ktoś tu inicjały E.M?
— Ja nie. — wtrącił Francuz/ Anglik.
— Pan i tak zawiśnie. — pocieszył go Niemiec.
— A ze mną ktoś jeszcze. — głupkowato uśmiechnął się ,,Dettrick"
— Panowie? — zwrócił się do dziadków; jednego siedzącego przy szachach, drugiego stojącego obok gospodarza.
— Sherlock Holmes. — przedstawił się ten przy schodach.
— James Moriaty. — odparł ten przy szachach.
— Ty to Brutus Howell. — wskazał na swojego towarzysza. — Ja to Michael Engel. — wskazał na siebie. — Pańskiej persony natomiast nie znamy. — zwrócił się do lekarza popijającego trunek.
— Eee... — zamyślił się.— Proszę nie próbować żadnych głupich sztuczek; tylko się przedstawić.
— Panowie. — zwrócił się w stronę wszystkich zebranych; odkładając szklankę na barze. — Bierzecie pod uwagę, że to może być błędny trop?
— Nazwisko. — rzucił od niechcenia Hrabia. — Czekamy na pańskie nazwisko.
— To może być zwykła pomyłka. — rzucił.
— Czyli zgadza się z inicjałami? — zainteresował się Brutus.
— Tak...— odparł niechętnie lekarz. — Ernest Munk. Ale proszę państwa, to musi być jakiś głupi żart; ktoś mnie próbuje tu wrobić. Przecież ja starłem się uratować waszego Kapitana! — zaczął nerwowo gestykulować.
— Jedno nie wyklucza drugiego. — uśmiechnął się Francuz/ Anglik.
— No ale to ty do niego strzeliłeś! To ty jesteś tym pierdolonym zamachowcem! — rzucił w jego stronę.
— Taki miałem rozkaz. — odparł. — Pamiętaj tylko jedno: ja w odróżnieniu od ciebie nie zgwałciłem żadnego dziecka.
— Mordy! — rzucił Hrabia. — Próbuję się skupić. — przyłożył rękę do brody. — I złączyć te wszystkie fakty. — Po kolei... Gdyby to pan zabił; to czemu?
— Dajcie mi stąd wyjść. — zaczął prosić lekarz — Ile razy mam wam mówić, że to nie ja?
— Klucz panie Gospodarzu! — rzucił Brutus w stronę Barrabarosy. — Rzuć pan klucz!
—Po co... — zaczął Barbarrosa.
— Gospodarz. —Pomachał mu palcem, jakby ten był małym dzieckiem, które zrobiło coś złego. — Próbujemy dowiedzieć się; kto ci tu zabił córkę. Jako ciekawostkę dodam, że była w ciąży.
— W ciąży? — Gospodarz złapał się za głowę.

Z POWODU MIŁOŚCIWhere stories live. Discover now