Chapter 24

185 5 12
                                    

Roger powstrzymywał się od powiedzenia czegokolwiek. Zaciskając usta w prostą linie wbijał wzrok w swoje bębny. Brian także milczał, a Deaky bez słowa przyglądał się swojemu basowi. Dzień przedtem zadzwonił do mnie, przerywając bardzo romantyczną chwilę.

Wraz z May'em obchodziliśmy rocznicę naszych zaślubin. Wyszliśmy wieczorem w eleganckich strojach do bardzo szykownej restauracji. Przeprowadzaliśmy długie rozmowy o wszystkim i o niczym. Miałam w planach zatrzymać się w lokalu na jakieś dwie - trzy godziny, ale brunet posiadał inne zamiary. Gdy dokończyliśmy posiłek Bri zaproponował przechadzkę. Oczywiście bez wahania się zgodziłam. Cudownie było trzymać się za ręce w blasku księżyca, wsłuchując się w spokojny głos, opowiadający o gwiezdnych konstelacjach. Brian wskazywał na gazowe kule i z pasją objaśniał najnowsze kosmiczne odkrycia. Gdy ujrzał, że przymknęłam oczy i oparłam głowę o jego ramię, zamilknął i , odkręcił się w moją stronę. Sennym oraz wypytującym wzrokiem spojrzałam na moją bratnią dusze.

- Czy aż tak cię zanudzam? - spytał, kładąc swą dłoń na mój policzek

- Ty? Nie... Skądże! - zaśmiałam się - Po prostu twój głos uspokaja mnie do tego stopnia, iż nie wiedząc kiedy odpływam w krainę Morfeusza.

May przez cały ten czas, gdy ja fanatycznie snułam monolog patrzył się na mnie z uśmiechem oraz zmieszanym wyrazem twarzy. Jakby wymyślał minimum pięć powodów, dlaczego ożenił się właśnie z taką osobą jak ja. Gdy przestał rozmyślać o tym jak bardzo cudowną osobą jestem :), zbliżył swoją twarz do mojej, po czym rozpoczął lekkim muśnięciem wargi długi, namiętny pocałunek. Przerwał nam jednak pewien szum zza krzewów, a po chwili dłuższy, przeraźliwy pisk.

- O cholera, co to jest?! - odruchowo schowałam się za ramieniem męża

- Brzmi raczej na dźwięk wydawany przez jakieś zwierzę. - stwierdził jakby niewzruszony brunet, następnie dotarło do niego, że raczej taki przenikliwy larum nie był odgłosem w pełni zdrowej istoty. - Zwierzątko pewnie jest zranione

- Albo ma wściekliznę i tak wabi swój pokarm. - wzruszyłam ramionami wciąż przerażona

- Daj spokój, studiowałaś przecież biologię, tak? Nie ukończyłaś jej z wyróżnieniem, przez przypadek? - dociekał się chłopak

- Być może, ale to nie jestem mój jedyny zawód, tak? - mruknęłam nieprzekonana - Gdyby to był chory na głowę człowiek, wiedziałabym jak postępować. Po za tym, to dzikie zwierze... Z natury nikt im nie pomaga, więc raczej nie powinniśmy...

- No ale spójrz na niego! - rozczulił się Bri

Objaśniając zasady postępowania z chorymi, dzikimi zwierzętami nie zauważyłam, że May nie stoi już obok mnie, a klęczy z nosem w roślinach, w poszukiwaniu zranionego stworzonka. Podeszłam do źródła hałasu i spostrzegłam uroczego jeżyka z bodajże lekką poharataną, tylną łapką. Z choćby moralnego punktu widzenia, było to nienormalne, że rozczulał nas widok kontuzjowanego zwierzaka.

- My...

- Brian, nie.

- Musimy...

- BRIAN, NIE.

- Zająć się...

- Brian,

- Stephen'em.

Westchnęłam. W naszym domu pełno było potrąconych kotów, wygłodzonych psów i jeży. Nawet tych całkowicie zdrowych. May kochał zwierzęta i pragną obdarzać miłością każdego z osobna. Swoje zamiłowania próbował wszczepić Jimmie'mu, dotykając jego rączką futerka przygarnionych żyjątek. Najgorsze było w tym wszystkim, że gdy Bri wyjeżdżał na różne trasy to z zoo zostawałam sama i coraz bardziej się do tego zwierzyńca przywiązywałam. Co więcej, gdy te dziksze zwierzęta były zdrowe mi było trudniej się z nimi rozstać niż Brian'owi.

- Nasze kolejne "dziecko" nazwałeś Stephen? - podniosłam jedną brew

- Czyli się zgadzasz?! - krzyknął z euforii brązowowłosy - O MÓJ BOŻE, TAK STRASZNIE CIĘ KOCHAM. MASZ TAKIE DOBRE SERCE! - mamrotał niewyraźnie przez wzięcie mnie na ręce i gwałtowne obracanie.

Reakcja ta była całkowicie niezmienna,kiedy zgadzałam się na przygarnięcie nowego członka rodziny. ( A praktycznie nie było razu, gdybym nie wyraziła zgody). Ponieważ od dłuższego czasu, gdy mówiłam "- tak" kręciło mi się w głowie od radosnych wyznań miłości i wielbienia.

Będąc już w domu po opatrzeniu głaskaliśmy, karmiliśmy jeżyka. Wtedy dowiedziałam się, że żyjątko przyjęło imię po Stephen'ie Hawking'u, gdyż brunet nie wyraził zgody na Stephen'a King'a. Wówczas rozległ się dźwięk dzwoniącego telefonu. Po odebraniu okazało się, iż to John miał ochotę na pogawędkę.

- Tak? - zaczęłam

- Jesteś zajęta? - spytał pełen entuzjazmu

- W sumie to tak, ale mam czas... - powiedziałam, a raczej chciałam to zrobić, ale mi przerwano

- Fajnie, teraz posłuchaj tego. - młodszy uciął moją wypowiedź, żeby po chwili przedstawić nowo stworzony utwór.

Przysłuchiwałam się z uwaga. ale widok mojego wybranka, który z lekkim uśmiechem i ojcowską troską w oczach podaje jeża naszemu synowi lekko mnie rozproszył.

- No? I jak? - po skończonym "pokazie" Deacon nadal ekscytował się swoją autorską piosenką

- Em... - ponownie skupiłam uwagę na Deaky'im - No, ja uważam, że naprawdę to dobrze brzmi. Zaprezentujesz nam jutro na spotkaniu ten kawałek?

- No, no tak. - chociaż nie widziałam twarzy chłopaka, to mogłam sobie wyobrazić jego banana na twarzy. - Dobra, ja kończę, to jeszcze podstylizuję brzmienie. Pa!

- Dobranoc! - pożegnałam się, a po odłożeniu słuchawki wróciłam do głaskania i zachwycania się jeżowatym.

Wracając...

To się robiło już nudne. Ciągłe spóźnianie się naszego głównego wokalisty doprowadzało nas do szału. Przed spotkaniem Paul'a także nie przychodził na czas, ale po piętnastu minutach zwykle się zjawiał. A teraz... kiedy Prenter wkroczył do jego życia, bywa tak, że nawet odwołuje spotkanie.

- Ja nie chcę nic mówić, - zaczął Roger - ALE POWIEM, ja już tym rzygam.

Nikt nawet nie zareagował. Każdy miał tą samą opinię na ten temat. Wszystkim nam się to przejadło i mieliśmy tergo nadzwyczajnie dość. Po kolejnych parunastu minutach Freddie nareszcie się zjawił. Dumnym krokiem zmierzał ku nam w swojej oryginalnej, skórzanej kurtce. A zanim czaił się pewien podejrzany typ, którego każdy miał ochotę wyrzucić za okno. Rog nie za przyjaźnie wyraził swoje zdanie na temat obu wąsaczy, podobnie jak Brian. Okazało się, że Mercury ponownie był na lekkim haju. Wraz z John'em postanowiłam się jednak nie odzywać, ale kiedy doszło do rękoczynów musiałam wkroczyć do akcji, aby złagodzić sytuację. Jednak nic nie zadziałało tak skutecznie jak muzyka wydawana przez bas Deacon'a.

- Całkiem dobreee. - pochwalił go Fred

- Może w końcu się ogarniecie, złapiecie za instrumenty i ZACZNIECIE GRAĆ! - syknął najmłodszy z nas wszystkich.

- UgH, tylko nie Disco. - mruknął May

- Mi się podoba. - wyraził swoją opinię, która kompletnie nikogo nie obchodziła irytujący blondyn z wąsami

Bri zmierzył wzrokiem drapieżnika niczym z dokumentu BBC, po czym dodał:

- ... Możesz się z łaski swojej odwalić, ale tak na poważnie?


- 1051 słów

(trochę mało i przepraszam, że dopiero dziś wstawiam rozdział, naprawdę postaram się pisać więcej i częściej publikować :D)

You call me sweet like I'm some kind of cheeseWhere stories live. Discover now