Czas ruszać

56 6 1
                                    

 Następnego ranka każdemu z nas zadzwonił dzwonek wyroczni, informując o następnym etapie podróży. Mieliśmy miesiąc na znalezienie niejakiego miasteczka Dobie Village. 

- Słyszeliście kiedyś o takim miejscu? - zagaił Yoh. Wszyscy pokręcili przecząco głową. 

- Sprawdzę na mapie w telefonie. - wyjęłam telefon i wpisałam nazwę miasteczka. - Dziwne, wyskoczyły mi pustynne klify. 

- Przynajmniej jest jakiś punkt zaczepienia. - stwierdził Trey. 

- Tylko czy jakieś samoloty tam latają? - 

- Mój rodzinny tam poleci. Dajcie mi telefon. Zaraz to załatwię. - niezły bogacz z tego Lena. 

Tak jak obiecał Len siedzieliśmy w jego prywatnym samolocie. 

- Rany daleko jeszcze? Lecimy już trzecią godzinę. 

- Trey uzbrój się w cierpliwość. - uciszałam go już któryś raz z kolei. 

Samolotem mocno zatrzęsło. I znów. 

- Nie możliwe, żeby to były takie mocne turbulencje. Wszystko lata na pokładzie. - zauważył Joh. Wyjrzałam przez małe okienko. Widok miałam na silnik. Który się palił. O cholera!

- Musimy się stąd wydostać! - krzyknęłam przerażona. 

- Nie mów, że się turbulencji boisz. - zakpił Len.

- Nie, pali się  ślinik! - wszyscy jak poparzeni wstali ze swoich miejsc i wyjrzeli przez moje okno. 

Len odbezpieczył i otworzył drzwi. Byliśmy coraz bliżej ziemi. Trey użył Kori, swojego ducha stróża, by zrobić nam zjeżdżalnie z lodu. Wszyscy się trochę poturbowali, ale przynajmniej nie rozbiliśmy się razem z naszym samolotem, który uderzył paręnaście metrów dalej. 

-Uch. Na szczęście wyszliśmy z tego cało. Nieźle Trey ,dobry pomysł by wykorzystać swoje zdolności do wylądowania na ziemie. - pochwalił go Yoh, uśmiechając się. 

-Dzięki. No wiesz, ktoś was musiał uratować. 

- Ja bym sobie sam poradził.- Skrzywił się Len.

-Co?! Tak, jasne. W takim razie czemu tego nie zrobiłeś?!- Spytał ze wściekłością Trey.

Widziałam, że Len i Trey byli gotowi stanąć z sobą do walki. 

- Hej! Uspokójcie się. Ważne, że wyszliśmy z tego cało. - próbowałam załagodzić sytuację. 

- Kami ma rację. Chodźmy, nie ma czasu na głupoty. Musimy znaleźć Dobie Village.- powiedział Yoh.

Trzy dni później

-O rany idziemy przez te pustkowia już tak 3 dni. Kiedy spotkamy jakieś miasto albo żywą duszę. 

-Trey jak tak będziesz marudził i nas spowalniał to nigdy nie dojdziemy do celu.- zezłościł się Len.

-Wiecie co, Trey ma trochę racji.- stwierdziłam. 

-CO?!- Krzyknęli właściwie wszyscy.

-No tak. Odkąd się rozbiliśmy nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy.

-Zgadzam się z tobą.- przytaknął mi Yoh. Uśmiechnęłam się do niego. 

Po kolejnych trzech dniach nasz prowiant bardzo się skurczył, wręcz prawie w ogóle go już nie było. 

- Hej patrzcie, tak chyba jest jakieś miasteczko.  - zauważył Rio. I faktycznie, wyszliśmy z kanionu i naszym oczom ukazało się małe miasteczko. 

- Świetnie, może zjemy coś tu i zatrzymamy się do jutra? - a Yoh jak zwykle uśmiechnięty. 

-Nie możemy się zatrzymywać. Nie traćmy czasu na głupoty i zabawy. - burknął Lenny. Rany ale z niego nudziarz. 

-Myślę, że powinniśmy odpocząć. A to dobre miejsce. Rozluźnij się trochę.- stanęłam po stronie Yoh.

- Świetnie, a więc przegłosowane. - stwierdził Trey. 

Znaleźliśmy jakiś tani hotel.  Było w nim coś w rodzaju gorących źródeł, więc wszyscy oprócz mnie, poszli się zrelaksować. Ja poszłam na pobliskie oczko wodne i zaczęłam się wpatrywać w spokojną taflę wody, gdy nagle usłyszałam jakiś hałas w krzakach. Ostrożnie się do nich zbliżyłam. 

-Kimkolwiek jesteś radzę wyjść! 

Wyjęłam katanę i przygotowałam się na możliwy atak.  Z krzaków wyłonił się wysoki, młody brunet. 

- Kim jesteś? - nie traciłam czujności. 

-Powiem ci, ale zabierz broń sprzed mojego nosa. - powoli spełniłam jego prośbę, nie tracąc go ani na sekundę z oczu. 

-Super, dzięki. Nazywam się Martin. - przedstawił się. - A ty pewnie jesteś Kami, Zeke dużo mi  opowiadał o tobie i Joh. - najeżyłam się. Wiedziała, że jest z nim coś nie tak. 

-Zeke?! Pracujesz dla niego?!

- Jestem jego prawą ręką.

-Po co mnie szpiegujesz?

-Zeke chce, abym cię przekonał żebyś do niego dołączyła. Ty i twój brat. A jeśli nie, to mam was przyprowadzić siłą. - wyglądał na bardzo pewnego siebie. 

- Po moim trupie się do niego przyłączymy! - warknęłam.

- Uwierz mi nie chce tego robić, ale nie zostawiasz mi wyboru! - wyjął miecz i zaatakował mnie. Nie pozostawałam mu dłużna. Nasze ostrza brzęczały za każdym razem, gdy w siebie uderzały. W pewnym momencie nie zdążyłam, kontratakować i kopnął mnie w brzuch tak, że poleciałam. Wylądowałam na czymś miękkim i to coś wydało jęk bólu. 

- Hej, Kami kto to jest?- spytał Trey.

-To jeden z posłańców Zeka!- odparłam, podnosząc się ze wszystkich.

-Hmm. A więc ty jesteś Yoh. Świetnie ułatwiliście mi zadanie. Nie muszę przynajmniej cię szukać, sam do mnie przyszedłeś.- zaśmiał się Martin.

-O czym ty mówisz?

-Joh, on chce żebyśmy się przyłączyli do Zeka.

- Co po co? - zdziwił się Yoh. No tak, przecież on nic nie wie o tym, że ma brata i siostrę, tak przy okazji. 

- Ha ah. Ty nic nie wiesz? Zeke i ta tu. - wskazał mieczem an mnie. - Są twoim rodzeństwem. - no świetnie. 

- Co? - krzyknęli wszyscy zdziweni, tylko Yoh spojrzał się na mnie z wyrzutem? Bólem? Sama nie wiem, tyle emocji miał wypisanych na twarzy, ze sama nie wiedziałam. Ale wiedziałam jedno. Na pewno będę musiała się grubo tłumaczyć.

-Nie ma mowy. Nie przyłączymy się do niego, więc lepiej już idź. - odparł wściekły Yoh. 

-Tyle, że ja się nigdzie nie wybieram bez was!

Martin zaczął biec w naszą stronę. Skoczył na nas, ale Len był przygotowany i odparł atak. Martin wylądował na ziemi.

- Lepiej stąd spadaj, nas jest piątka a ty jesteś jeden. - powiedział Lenny.

- Jeszcze się spotkamy. - Martin odwrócił się i zaczął się od nas oddalać, aż w końcu zniknął nam z oczu.

- Dobra, a teraz gadaj. O co tu chodzi. - Len spojrzał na mnie wyraźnie zainteresowany.  

Spojrzałam na Yoh. Unikał ze mną kontaktu wzrokowego. Muszę to naprawić. Czym prędzej. Dopiero co odzyskałam brata. Nie pozwolę, bym go znów straciła. 

Turniej SzamanówWhere stories live. Discover now