un

78 14 5
                                    

Powrót do Paryża nie był moją decyzją. To Michiaki* zadecydował, że przez następne lata będziemy mieszkać właśnie w tym miejscu. W najbardziej znanym mieście na świecie, w licznych filmach i książkach określanym, jako Miasto Zakochanych. Wprawdzie nie miałem nic przeciwko jego decyzji; nie wspominając już o tym, że i tak nie miałem nic do gadania. Paryż bowiem potrzebuje teraz ochrony. Ale i tak - wiadomość o przeprowadzce zaskoczyła mnie.

Ostatnie dwieście lat spędziłem, troszcząc się o mieszkańców toskańskich oraz umbrijskich miast, a od niedawna bawiąc się w ochronę białych jak śnieg wiosek wyspy Lanzarote, i czasami obserwując, jak niesiony przez wiatr piach z Sahary ląduje na wybrzeżach wyspy Freurteventura. A dziś miałem wrócić w miejsce, od którego podświadomie przez cały ten czas uciekałem. Cóż za zrządzenie losu.

- Już wjechaliśmy - oznajmił sensei nagle, szturchając mnie z lekka w ramię. Podniosłem nieco nieprzytomny wzrok na widok za oknem, jednocześnie wyczuwając w powietrzu podekscytowanie Michiakiego wywołane faktem, gdzie się właśnie znajdujemy.

- Rzeczywiście - to powiedziawszy, wypuściłem ze świstem powietrze z płuc i naciągnąłem swoją czarną, grubą czapkę beanie jeszcze mocniej na głowę.

Właśnie opuściliśmy słabo oświetlone mury tunelu i zza okien taksówki wyłonił się obraz nocnego,  opanowanego przez zimę Paryża. Miasto to zmieniło się przez te dwieście lat nie do poznania. I to nie tak, że nie widziałem zdjęć. Po prostu to co innego zobaczyć to miejsce w Internecie, a co innego na żywo. Na czym głównie polega ta różnica? Na atmosferze, jaką czuć po wjeździe do tego miasta. Czuć to w powietrzu. Ten spokój, ciepło, brak pośpiechu, elegancję i sympatię.

- Jesteś tu pierwszy raz, prawda, Michiaki-san? - zapytałem, choć doskonale znałem odpowiedź.

- Tak... - wyszeptał cicho pięćdziesięcio-paro-letni mężczyzna, a jego, praktycznie wyblakłe, szaro-błękitne oczy wędrowały po paryskich zabudowach, próbując wyłapać ich każdy detal.

Uśmiechnąłem się pod nosem. To zabawne - Michiaki był moim senseiem, ale fakt, że był dużo młodszy ode mnie uwidaczniał się w takich momentach jak ten. Przejął opiekę nade mną, gdy skończył trzydzieści lat, ja zaś liczyłem już sobie wtedy prawie czterysta. Były to moje pierwsze lata na Wyspach Kanaryjskich; przeniosłem się wtedy na Lanzarote, a Michiaki już na mnie czekał. Wtedy jeszcze siwizna nie ogarnęła w połowie jego włosów, a czoło i policzki nie były oprószone taką ilością zmarszczek. Zaskoczył mnie jednakże dużo jaśniejszą ode mnie karnacją, a także zdecydowanie ciemniejszymi ode mnie, wręcz w sinym odcieniu, wąskimi ustami. Był Japończykiem, podobnie jak ja, a wtedy opuścił ojczyznę, by przybyć mi na spotkanie. Nie widział jeszcze zbyt wielu miejsc na świecie, toteż dlatego nie dziwiłem się dziś jego zachwytowi, skierowanemu w stronę paryskich kamienic. Oświetlone licznymi latarniami, ze światłami zapalonymi w oknach niektórych mieszkań, mury mając ozdobione dużą ilością wzorów - kamienice te prezentowały się znakomicie.

- Jutro pójdziemy pod Wieżę Eiffla, jak ci się tu tak podoba - zaproponowałem, jednocześnie zabierając się za pakowanie wszystkich swoich rzeczy do torby podręcznej, która przez całą drogę z paryskiego lotniska do naszego lokalu służyła mi dzielnie jako podnóżek.

- Sam też chyba jej jeszcze nie widziałeś. Mylę się, Suzu**-kun? - zauważył, a ja zatrzymałem rękę w połowie drogi do czarnej, skórzanej torby, spoglądając na mężczyznę z powagą.

- Nie nazywaj mnie tak, Michiaki. - To powiedziawszy, zatrzymałem surowy wzrok jeszcze na moment na jego już z lekka pomarszczonej twarzy, a potem wróciłem do pakowania.

- Och, co tak nieoficjalnie? Rozumiem, że mogłem cię zdenerwować, ale wciąż, chyba powinieneś zwracać się do mnie z należytym szacunkiem, co?

Zacisnąłem usta w wąską kreskę, powstrzymując się od złośliwego uśmiechu i wsuwając telefon wraz ze słuchawkami do bocznej kieszonki torby. Czasami mnie to bawiło - byłem starszy od Michiakiego o dobre czterysta lat, a zwracałem się do niego per "-san".

- Tu jestem tylko i wyłącznie Plaggiem, sensei. Nikim innym, rozumiesz? - powiedziałem hardo, nieco przyciszonym głosem.

- Ach, nie podoba mi się to imię. Plagg-kun... Nawet nie brzmi to dobrze.

- Nieważne. - Rzuciłem, kładąc torbę z powrotem na podłodze auta i opierając się wygodnie o oparcie siedzenia.

Kierowca zatrzymał auto na światłach, uprzednio włączając kierunkowskaz.

Nie jeździłem autem z dobre dwa tygodnie. Nie mogłem się doczekać, aż wynajmiemy jakiś samochód do czasu kupna własnego pojazdu.  

- Za ile będziemy pod domem?

- Teraz, na światłach skręcamy w lewo, a na końcu ulicy będzie nasza kamienica - odrzekł mężczyzna, zakładając na siebie czarny filcowy płaszcz, uprzednio rozpiąwszy się z pasów. - Dzisiaj się rozpakujemy, a jutro najprawdopodobniej znajdziemy ci pana.

Tym razem pozwoliłem, by nikły uśmiech wypłynął na moją twarz, bowiem znalezienie nowego superbohatera Michiaki traktował tak, jakby było jedną z łatwiejszych rzeczy. Ale jeżeli naprawdę będzie miało mu to zająć zaledwie dzień, będę pełen podziwu.

- Dobrze by było - westchnąłem ciężko i zabrałem się za ubieranie grubych rękawiczek na swoje duże, szczupłe dłonie, by nie narażać ich skóry na popękanie po zetknięciu z mroźnym, zimowym powietrzem.

Zapaliło się zielone światło i auto ruszyło.

- Spokojnie. Już przejrzałem dane kilku osób. Jestem w połowie procesu - usłyszałem zadowolony głos mężczyzny.

- Ponoć Paryż został zaatakowany już dwukrotnie - dodałem, z trudem zakładając swój długaśny beżowy płaszcz na ramiona, który podwinął mi się za odcinkiem lędźwiowym, ponieważ nie mogłem się teraz podnieść i usiąść na jego dolnej części, skrępowany pasem bezpieczeństwa. Przynajmniej jednak byłem gotowy do wyjścia.

- To nie ma znaczenia. Niedługo i tak pozbędziesz się sprawcy - pewność, z jaką mój sensei wypowiedział te słowa, zaskoczyła mnie. Owszem, byłem pewien swojej siły, nie zmieniało to jednak faktu, że złoczyńcy również takową posiadali, a pokonanie ich nigdy nie było bułką z masłem. - No co, Su... Plagg-kun? Taka prawda - orzekł i wyjrzał ponownie za szybę taksówki, a wtenczas na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech. - Jesteśmy.

W czasie, gdy ja wyszedłem z auta i sięgałem do bagażnika po nasze walizki, Michiaki zapłacił taksówkarzowi i podziękował mu. Gdy piędziesięcio-paro-latek wyszedł z auta, siedziałem na swojej walizce, lewą ręką pilnując, by bagaż senseia się nie przewrócił, i przyglądając się naszej kamienicy.

Była jedną z wyższych, jakie widywałem po drodze. Zdobienia pod postacią chudych gałęzi bluszczu miały swoje miejsca jedynie na gzymsie. Otaczały go, przeplatając się nawzajem i biegnąc przez całą jego długość. Kamienica była zbudowana w całości z kamienia, co byłem w stanie poznać dzięki lukom w betonowej, nieco już poczerniałej elewacji, nisko ziemi, tam, gdzie kończył się fundament budynku. Wyłaniały się bowiem spod nich liczne, zwykle okrągłe kamienie. To, co mnie ucieszyło, to nowe okna, przy których pozostawiono okiennice. Był to ten element architektury, który zawsze mnie cieszył; nie przepadałem bowiem za dzisiejszymi roletami, a skrzypienie starych, zmęczonych latami użytkowania okiennic napawało mnie porannym spokojem.

- Gotowy na brak odpoczynku po podróży i dłuuugie rozpakowywanie? - zapytał Michiaki, przeciągając teatralnie ostatnie słowo.

- Powiedz mi, kiedy nie byłem gotowy na cokolwiek. - To odrzekłszy, stanąłem na nogach, a czarne Martensy wbiły się w miękki śnieg pod moimi stopami.


*Michiaki - z japońskiego: droga, ścieżka
** Suzu - z japońskiego: człowiek, który żyje długo

a/n: dzieciaczki, nie żeby coś, ale Plagg to już mój crush. nie wiem, jak i kiedy, ale tak. 

MIRACULOUS czarne uszy | Kwami story [wersja demo; przerwane*]On viuen les histories. Descobreix ara