Trzydziesty drugi.

1K 76 3
                                    

H A R R Y

Dwudziestego piątego grudnia zaczął padać śnieg. Wprawdzie topił się od razu, gdy tylko dotykał powierzchni ziemi, ale z pewnością jeszcze w locie dodawał nieco magii Londynowi, który w komercyjnej otoczce świąt tonął już dzień po Halloween. Nie miałem jednak czasu zachwycać się śniegiem. Wolałem go studiować. Patrzeć nań w całości i na każdy płatek z osobna. Chłonąłem wszystko, co widziałem, aby następnie wpaść w wir pracy i malować, malować, malować, malować.

Właśnie w trakcie malowania zastała mnie moja mama, która najwyraźniej postanowiła złożyć mi niezapowiedzianą wizytę. Klęczałem wtedy w pracowni i pokrywałem płótno werniksem. Używałem go do „rozdzielania" warstw obrazu. Trochę z przyzwyczajenia, trochę dlatego że miałem go po prostu za dużo.

Mama miała klucz, więc nie musiałem wstawać i otwierać jej drzwi. Usłyszałem tylko szczęk zamka, potem szelest siatek, skrzypienie drzwi i kroki.

— Jezus Maria, jaki chlew — usłyszałem. — Harry!? — zawołała.

— Tutaj! — odezwałem się, jakby to mogło jej pomóc w zlokalizowaniu mojej osoby. Byłem zbyt pochłonięty malowaniem, żeby teraz odłożyć to na bok i przywitać się z mamą.

Usłyszałem klik obcasów, potem ponowny szelest siatek, tym razem nieco gwałtowniejszy. I znowu kroki. Coraz wyraźniejsze. Gdy tylko ucichły usłyszałem głos:

— Chryste, Harry — rzekła, wyraźnie uspokojona. — Jak tu śmierdzi.

— Cześć, mamo — mruknąłem w zamyśleniu i pociągnąłem delikatnie pędzlem.

Znowu kroki.

— Jak tu się otwiera te potężne okna? — wybełkotała, po czym najwyraźniej szarpnęła za odpowiedni uchwyt i wytchnęła, jakby otwieranie okien było nadludzkim wysiłkiem. Poczułem intensywny chłód, który wtargnął do środka. — A co to takiego? — spytała, wyraźnie skołowana.

Odłożyłem pędzel i werniks na podłogę, po czym wstałem i spojrzałem na mamę. Wyglądała tak jak zwykle, nic się nie zmieniła od ostatniego naszego spotkania. Wciąż opalona, ciemnowłosa, wyglądająca na młodszą niż w rzeczywistości. Patrzyła na moje jedno jedyne skończone dzieło z wyraźnym zaskoczeniem.

Cała pracownia zawalona była po brzegi różnymi plastycznymi produktami. Dlatego też musiałem przesunąć moje biurko do kąta i malowałem na podłodze, ewentualnie opierałem obrazy o ścianę naprzeciwko okien. Wszystkie sztalugi zakopane były bowiem pod stertą różnych płócien, w większości niewypełnionych. Ponadto wszędzie walały się tubki czarnej i białej farby olejnej, gdzieniegdzie leżały metalowe lub szklane prowizoryczne palety do mieszania barw. Tuż przy wejściu do pracowni stało kilka butelek oleju, terpentyny oraz werniksu. Podłoga w widocznych miejscach była zwykle upstrzona czarnym, białym i odcieniami szarości, ewentualnie znajdowały się na niej tłuste plamy z oleju, na których można się było poślizgnąć.

A pośrodku tego chaosu znajdował się ten jeden skończony obraz. Z którego z delikatnym uśmiechem na ustach spoglądał na nas czarno-biały Niall.

— On nie żyje już od dwóch lat, Harry — powiedziała szeptem, położywszy dłoń na mostku, nad biustem. — A ty wciąż doskonale pamiętasz, jak on... Namalowałeś go bezbłędnie.

Zrobiła krok w stronę obrazu, potem zawahała się i odwróciła się twarzą do mnie. Uśmiechnąłem się, powstrzymując płacz. Z dnia na dzień szło mi to coraz lepiej.

— Och, skarbie. — Przytuliła mnie mocno i zaczęła głaskać po plecach. — Wciąż się obwiniasz?

Nie byłem w stanie odpowiedzieć, bo mój głos prawdopodobnie zawiódłby, załamałby się pod ciężarem emocji. Pokiwałem więc głową i przylgnąłem mocniej do mamy. Uśmiech zamienił się w grymas bólu, serce ścisnęło się mocno w klatce piersiowej i nie chciało rozkurczyć.

Colourless || H.S.Onde histórias criam vida. Descubra agora