Drugi.

4.3K 162 86
                                    

H A R R Y

Otworzyłem oczy.

Aby je zamknąć.

I znów otworzyć.

Każde mrugnięcie wydawało mi się osobną historią, jakby dzieliły je lata świetlne. Wszystko było jakby odsunięte, porozsuwane, porozciągane. W mojej głowie kotłowało się mnóstwo myśli, ale równocześnie panował zupełny spokój, zupełnie jak w kosmosie, gdzie znajduje się mnóstwo planet i gwiazd, ale pomiędzy nimi wszystkimi wciska się próżnia.

Była niedziela. To akurat dla mnie miało największy sens, chociaż dopiero co się obudziłem, a mój rozsądek nakazywał mi sądzić, że gdzieś pomiędzy czwartkiem a niedzielą zawieruszyły mi się jeszcze piątek i sobota. Nie pamiętałem tych dni zupełnie, jakby były dla mnie jedną wielką czarną dziurą, gdy to mój mózg zupełnie się wyłączył, pozwalając mi jedynie na oddychanie i egzystowanie, istnienie.

Istnieję. Dotarło to do mnie tak intensywnie, że aż się wzdrygnąłem. Czułem bowiem żałosne bicie mojego serca, które byłoby kojące, gdyby nie moje poczucie ogólnej irytacji. Bardziej niż kiedykolwiek byłem też świadom, że leżę na szarej pościeli, która znajduje się na białym materacu w czarnej ramie łóżka stojącego nad szarym dywanem... Uniosłem powoli moją rękę; była lekko opalona, jak zwykle owłosiona i pokryta gęsią skórką. I chociaż zmysł dotyku pracował na najwyższych obrotach, chyba mu umknęło, że jest mi zimno.

Wstałem z szarej pościeli, której nawet nie odkryłem, aby położyć się jak należy. Wstałem z materaca, który zaskrzypiał cicho, po czym ruszyłem po betonowej podłodze prosto do kuchni. Każdy mój krok był równie oderwany jak mrugnięcia i każdemu towarzyszyło pogłębiające się uczucie chłodu, który wbijał się w moje stopy niczym ostre kolce.

Spojrzałem w dół, jakbym spodziewał się, że zobaczę pod sobą kolczatkę, ale jej nie było. Odkryłem za to, że znów jestem nagi... a może byłem przez te dwa niepamiętne dni? Nie wiem.

Wreszcie dotarłem do kuchni. Zajrzałem do lodówki, ale nie znalazłem w niej nic ciekawego, więc postanowiłem przejść na drugą stronę tego niewielkiego, wydzielonego przeze mnie pomieszczenia, aby sprawdzić w dużej szafce pełniącej rolę niewielkiej spiżarki. Zanim jednak tam dotarłem, potrąciłem nogą coś równie zimnego jak podłoga i ja sam. Spojrzałem w dół. Otwarta butelka z trunkiem zachybotała się niebezpiecznie, aby koniec końców postanowić runąć na beton. Zanim jednak upadła, schyliłem się i złapałem ją, niemalże w ostatniej chwili unikając obowiązku sprzątania potłuczonego szkła i rozlanego, czerwonego wina.

Wyprostowałem się i przeczytałem nazwę na etykiecie: Clos de Vougeot Grand Cru, rocznik 2008. Czyli wino francuskie, najpewniej z Burgundii. Wytrawne. Uniosłem nieco butelkę i zaciągnąłem się zapachem wina, który przywodził na myśl jeżyny i jagody.

Przez chwilę stałem tak pośrodku kuchni z przystawioną do łuku kupidyna szyjką butelki i gapiłem się na widok rozciągający się za oknem. Wreszcie opuściłem nieco rękę trzymającą szkło z alkoholowym napojem, aby następnie przechylić je do ust i wypić duszkiem spory haust płynu. Poczułem cierpki smak wina, które nie było moim ulubionym trunkiem, ale przynajmniej pierwszym, na jaki teraz trafiłem.

Wreszcie, choć z trudem mi to przyszło, oderwałem się od butelki i ruszyłem do salonu, który znajdował się od razu obok, gdzie na jego "wejściu" postawiłem dwa drewniane filary, które nie miały żadnej innej funkcji niż tylko dekoracyjną. Na tej przestrzeni na szczęście podłogę zrobiłem z jasnego drewna. Usiadłem na białej sofie i oparłem nogi na drewnianym stoliku do kawy, który miał kolor bardzo zbliżony do barwy podłogi, ale większość ludzi sądziła, że są identyczne. Spojrzałem na zawieszony na turkusowej ścianie telewizor, aby po chwili przenieść wzrok na kamienną ścianę obok. Znów napiłem się trochę wina i postanowiłem całkowicie zatopić się we wszechobecnej ciszy. Dochodziła godzina jedenasta.

Colourless || H.S.Where stories live. Discover now