Siedemnasty.

1.2K 83 11
                                    

N I A L L

Stoimy w trójkę w salonie u Lou - ja, Harry i rzeczony Louis. Nie mamy na sobie ani koszulek, ani spodni, ani skarpetek. Zostały nam jedynie bokserki, każdy trzyma kraniec własnych, jakby to była ostatnia deska ratunku. Szczerzymy się jak kretyni i tak też się czujemy (cóż... przynajmniej ja). Ciężko jednak nie ulec naciskowi grupy, więc oto jestem - chłopak, który nie wcześniej niż przed miesiącem ukończył pierwszy rok studiów i czeka teraz na odpowiedni sygnał, aby zabawić się w nudystów.

- Gotowi? - pyta Lou, chociaż wiadomym jest, że wcale nie oczekuje odpowiedzi. - Na trzy. Raz... dwa...

- TRZY! - ryczy Harry. Wszyscy równocześnie szarpiemy za swoje bokserki. Jakie jest jednak moje zdziwienie, gdy okazuje się, że tylko ja naiwnie opuściłem własną bieliznę do kostek, a Lou i Harry wciąż trzymają swoje bokserki na odpowiednim miejscu.

Moi najlepsi przyjaciele jak na komendę wybuchają śmiechem, a ja czuję, że oblewam się rumieńcem od karku w górę, aż po same uszy. Z racji, że jest już za późno, aby zmienić bieg wydarzeń, i teraz mogę jedynie pławić się we własnym wstydzie, ściągam bokserki ze stóp i rzucam je na kanapę, słysząc własny puls lepiej niż swoje myśli.

I oto stoję nago przed moimi kumplami, którzy chyba jeszcze nigdy nie mieli takiej uciechy.

- Teraz wasza kolej - mówię, siląc się na nonszalancję, chociaż w gruncie rzeczy wciąż odczuwam bezbrzeżne zażenowanie. W końcu nigdy wcześniej przed nikim dobrowolnie i samodzielnie się nie rozebrałem... nie licząc mojej byłej dziewczyny, Hannah, która zresztą mnie nie widziała, ponieważ w pokoju było wtedy całkiem ciemno, a ona sama prawdopodobnie już spała.

Harry i Louis patrzą na siebie z naprawdę głupimi uśmieszkami, po czym ten pierwszy ciągnie mocno za bokserki drugiego. Lou jednak nie pozostaje mu dłużny i po chwili wszyscy trzej biegamy jak opętani naokoło kanapy i dwóch foteli, odprawiając dziwne tańce, których nie powstydziliby się nawet rdzenni mieszkańcy Afryki, żyjący w plemionach w sercu buszu.

Zanim ktokolwiek mógłby sprowadzić nas na ziemię, wybiegamy z mieszkania wprost na klatkę schodową, a potem, popędziwszy schodami w dół, wychodzimy na zewnątrz, oddając się w ramiona chłodnej, irlandzkiej pogody.

Jest ciemno i wilgotno, ale bezchmurnie. Uliczne lampy rzucają na asfalt pomarańczowe światło, które odbija się w kałużach i nieco ubarwia ponurą rzeczywistość mroku. Harry niczym dziecko wybiega naprzód i zaczyna skakać wysoko, wciąż prąc dalej i dalej. Jego włosy podskakują śmiesznie, kiedy ląduje na chodniku. Potem odwraca się, bez cienia zażenowania patrzy na mnie i przybiega z powrotem.

Patrzę na Louisa, który oddycha miarowo, gapiąc się w ciemne niebo.

- Gdybyśmy byli poza miastem, moglibyśmy zobaczyć gwiazdy... - stwierdza prosto. 

- Oho! - woła Harry tak głośno w otaczającej nas ciszy, że słychać echo rozchodzące się szturmem po okolicy. Chłopak patrzy na mnie w tym samym momencie, kiedy ja patrzę na niego, i uśmiecha się. - Znów palił trawkę i się nie podzielił.

- Spadaj, nic nie paliłem - burczy Louis urażonym tonem, chociaż na jego twarzy wciąż maluje się spokój. - Odezwała się we mnie dusza romantyka.

Harry milczy, a i ja nie mam zamiaru tego komentować; oboje wiemy, że Louis nigdy do romantyków nie należał, a po prostu zawróciła mu w głowie jedna ze studentek i nie może przestać o niej myśleć.

Styles pierwszy nie wytrzymuje i przewraca oczami z cieniem uśmiechu na twarzy, po czym miękkim ruchem dłoni odgarnia swoje włosy i mówi:

- Ach, te kobiety...

Colourless || H.S.Where stories live. Discover now