Trzydziesty.

1K 82 28
                                    

H A R R Y

Najpierw był hałas. Nasze krzyki, pękający lód, plusk wody. I było jasno. Bardzo jasno, w końcu wszędzie leżała warstwa śniegu.

A potem nastała cisza. Cisza zlewającą się z ciemnością. Gdyby nie fakt, że w tym momencie musiałem walczyć o życie, prawdopodobnie bardziej doceniłbym spokój, który mnie otaczał.

Byłem jak sparaliżowany. Czułem, że lodowata woda momentalnie przejmuje kontrolę nad moim ciałem, wpychając je coraz niżej i niżej... Moje ubrania namokły w sekundzie, wszystko stało się ciężkie, nie pozwalało mi popłynąć ku górze. Chłód był tak przenikliwy, tak przejmujący, że ciężko było mi jasno myśleć. Zresztą w ogóle myślenie w takim momencie to nie lada wyczyn. Mój umysł był zbyt zaskoczony okrutnymi bodźcami, aby próbować znaleźć drogę ucieczki.

Na szczęście oprócz zaskoczenia czułem coś jeszcze — nieprzejednaną wolę walki, adrenalinę buzującą w moich żyłach. Instynktownie wstrzymywałem więc oddech i zacząłem szarpać się w wodzie, aby pozbyć się kurtki. Nie myślałem o tym, nie podejmowałem decyzji, po prostu to robiłem, słysząc w uszach własne bicie serca. Które biło coraz wolniej... i wolniej. . . i wolniej . . .

Szamotanina najpewniej wyglądała jak w zwolnionym tempie, z racji, że płaszcz naprawdę nie chciał odpuścić. Oczy zaczęły mnie boleć, wydawało mi się, że gałki zaraz same zamarzną. Poczułem gorąc na twarzy, tyle że od wewnątrz, mięśnie zaczęły mi odmawiać posłuszeństwa, a ja wciąż nie pozbyłem się tego zimowego płaszcza.

Wreszcie, cudem, udało się. Poczułem się lżejszy, poczułem się mocniejszy. Zebrałem wszystkie swoje siły, by płynąć, chociaż nie byłem pewny, czy płynę w górę. Zmusiłem się więc, aby zadrzeć głowę do góry i sprawdzić, ale niewiele to dało; wciąż nie wiedziałem, gdzie jestem. Wszędzie było ciemno, wydawało mi się, że będę tak płynąć bez końca. Zaczynałem się dusić.

Nagle uderzyłem o lód. To było tak niespodziewane, że wypuściłem resztki powietrza. I wtedy zobaczyłem jaśniejszy punkt w wodzie, miejsce, gdzie światło przebijało się przez mrok. Nie było daleko. Dzięki adrenalinie, która wciąż wypełniała moje żyły, dając nadludzkie siły, dotarłem do dziury w lodzie.

Wypłynąłem. Zaczerpnąłem łapczywie powietrza, które było tak zimne, że zacząłem kaszleć. Byłem na powierzchni, udało mi się wydostać ze śmiertelnej pułapki głębokiego, ciemnego jeziora.

Teraz trzeba było wydostać się na brzeg.

Próbowałem wyjść z wody. Bóg mi świadkiem, że wkładałem w to całe pozostałe siły. Ale im mocniej i bardziej zawzięcie próbowałem wyjść, tym więcej lodu po prostu kruszyłem ciężarem własnego ciała, przez co ponownie namaczałem się cały w wodzie, która chlupotała niemrawo w otaczającej mnie ciszy.

Rozwaliłem tak z trzy metry lodu, aż wreszcie trafiłem na wystarczająco grubą jego warstwę, by móc na nią wejść. Lodowa powłoka wydawała się być ostoją, zdawała się czekać na mnie cierpliwie, aż nieporadnie wygrzebię się na nią i odpocznę. Więc wygrzebałem się i położyłem się na śniegu, który zakrywał lód. Ochłodził mnie jeszcze bardziej i wiedziałem, że jeśli zaraz się nie ogrzeję, po prostu zamarznę.

Zacząłem się czołgać. Powoli, spokojnie czołgałem się w stronę wzniesienia, bo wiedziałem, że tam będzie bezpiecznie. Tam jest ląd, tam nic się pode mną nie zarwie.

Nie dotarłem do wzniesienia. Doczołgałem się za to do jakichś wystających znad śniegu chaszczy. I usiadłem. Usiadłem i zacząłem miarowo oddychać, patrząc na jezioro, z którego się wydostałem. Na jego niewinną powłokę i bezdenną, martwą, zimną czeluść.

Colourless || H.S.Where stories live. Discover now