Siódmy.

2.3K 109 45
                                    

D E B B I E

Praca w barze to najpewniej jedyny czas w tygodniu, kiedy jestem otoczona mnóstwem znajomych. Oprócz pracowników znam bowiem kilku stałych klientów spędzających wesołe chwile w gronie kumpli czy kumpelek. Czasami znajome twarze wyglądają jednak na zdołowane, w oczach tli się przygnębienie, a zamyślenie nad kieliszkiem, do którego dolewam z pokrzepiającym uśmiechem, jest czymś więcej niż tylko banalną melancholią. To bezradność w najczystszej postaci. 

To miejsce jest całkowitym przeciwieństwem spa. Oprócz tego, że gwarno tu nawet w czwartki, jakby nikt się nie przejmował faktem, że w piątek także trzeba iść do pracy, podczas gdy w spa zawsze i wszędzie panuje spokój sprzyjający relaksowi, to jeszcze moimi współpracownikami są ludzie trochę przed trzydziestką i dwie studentki farmacji. Mam więc więcej wspólnych tematów z osobami z mojego pokolenia niż z masażystami i masażystkami, z których tylko jedna oprócz mnie nie ma ukończonych czterdziestu lat. Całe moje życie towarzyskie mieści się więc na sześćdziesięciu metrach kwadratowych lokalu, gdzie zaczęłam pracować jeszcze na studiach, gdy to ostatniego roku przeniosłam się z Uniwersytetu w Bristolu, ku zaskoczeniu wszystkich moich przyjaciół, na Uniwersytet w Londynie. Powód był jeden - w stolicy mogłam mieszkać u mojej siostry, a że gotówka nie napływała już od mamy wartkim strumieniem, a ja sama raczej nie mogłam sobie pozwolić na dobrze płatną pracę, opuściłam tamto miejsce. Okazało się to dobrym wyborem, ponieważ właściciel baru imieniem Frank zatrudnił mnie w zasadzie z marszu. Przede wszystkim zależało mu bowiem na młodych, energicznych pracownikach.

W zasadzie nie mógł wybrać lepiej.

- Debbie! - Jeden z mężczyzn, którzy stoją za barem, uniósł obie ręce w górę, dzierżąc w jednej dłoni kieliszek.

- Liam! - wykrzyknęłam, podobnie jak on wyrzuciwszy ręce w powietrze i podskoczywszy przy okazji. Ten podszedł do mnie i przytulił mocno, miażdżąc mi przy okazji policzek. Kiedy wreszcie mężczyzna mnie puścił, uśmiechnęłam się do niego szeroko.

Liam Payne był miłym facetem, chociaż czasami jego wygląd sugerowałby co innego. Zwykle nosił bowiem skórzaną kurtkę, ciężkie glany i spodnie przetarte w niektórych miejscach. I nie rozstawał się z koszulkami basic. Sam zresztą stwierdzał, że jednokolorowe ubrania to jego wyznanie. Przepracował za barem już prawie siedem lat. Nie dlatego, że robota jest genialnie płatna, ale dlatego, że nie musi zasłaniać swoich tatuaży, aby odpowiadać wymogom pracodawcy. Wszędzie, gdzie zjawiał się na rozmowie kwalifikacyjnej, wymagano od niego skóry niepokrytej tuszem. Jego wykształcenie ekonomiczne okazało się więc mało przydatne.

Kiedyś stwierdziłam przy nim na głos, że chciałabym może zrobić sobie jakiś tatuaż, tak dla zabawy. Liam oczywiście podłapał temat i rozwodził się nad nim przez kolejne czterdzieści minut, starając się sklecić zdanie między zamówieniami kolejnych osób spragnionych alkoholu i dobrej zabawy przy akompaniamencie muzyki, którą na żywo zwykle wykonywały jakieś amatorskie, niebyt znane zespoły czy po prostu soliści z gitarą i dobrymi strunami głosowymi. Jeszcze pół roku wcześniej występy odbywały się w czwartki i w niedziele, ale koniec końców odgórnie stwierdzono, że bar za dużo musi płacić w niedziele występującym, podczas gdy nikt w ten dzień do lokalu nie przychodzi. Tak więc ostały się jedynie czwartki. Takie jak ten.

- Jak w końcu się zdecydujesz na jakiś konkretny wzór - mówił mi Payne - poinformuj mnie. Wezmę cię wtedy do mojego tatuażysty.

Od tego czasu bardzo często rozmyślałam nad jak najlepszym wzorem. Każdy jednak po pewnym czasie zaczynał wydawać się nudny bądź infantylny. Mogłam więc tylko czekać na fenomenalne oświecenie.

Colourless || H.S.Where stories live. Discover now