Dwudziesty siódmy.

1K 87 3
                                    

H A R R Y

Wyrwałem się ze snu z głuchym, zdławionym jękiem. Machinalnie usiadłem i przetarłem twarz dłońmi. Serce waliło mi w klatce piersiowej w nierównych odstępach, co rozchodziło sie echem po mojej czaszce. Dudniło mi w uszach, w całej głowie, równomierne oddychanie nie dawało ukojenia. Chciało mi się wymiotować.

Znowu to samo.

Chciałem wydostać się z kołdry, która obłapiała mnie, odbierając swobodę ruchu. Dopiero w tym momencie dotarło do mnie, że leżałem na podłodze, wśród bezładnie leżącej pościeli, bez poduszek, które zostały na łóżku. Znajdowałem się od strony korytarza.

Nigdy nie śpię od strony korytarza.

Poczułem dziwny chłód, zerkając w czarną gardziel, gdzie powinno znajdować się przejście w stronę kuchni i salonu. Próbowałem sobie wmówić, że to przez pot, którym cały byłem oblepiony, a który już zaczął zasychać, tworząc coś w rodzaju obrzydliwego kokonu. Nienawidzę tego uczucia.

Wreszcie wydostałem się z poplątanej pościeli, równie mokrej jak ja sam. Rzuciłem ją bezładnie na łóżko i prędko zapaliłem światło. Tej nocy ciemność przyprawiała mnie bowiem o jakiś niepokój. 

Żółtawe światło lampy oślepiło mnie trochę i dodało nieco upiornego wyrazu korytarzowi, który przynajmniej teraz już widziałem. Dalej w lofcie wciąż jednak panowała ciemność. 

Dygocząc, pchnąłem drzwi łazienki i wszedłem do środka. Zapaliłem o wiele bardziej rażące światło, przez które aż zapiszczało mi w uszach. Zamknąłem na chwilę oczy, po czym powoli je otworzyłem i spojrzałem w lustro.

Ziemista, brzydka cera, na której pojawiły się już chyba wszystkie możliwe barwy. Gdzieniegdzie żółta i czerwona, pod oczami zielono-fioletowa, czoło lśniące od potu wydawało się emanować bielą. W niektórych miejscach moja twarz przybrała nawet biało-niebieskawy kolor, jakby nie dochodziła tam krew.

Jakbym był trupem.

Spojrzałem sobie w oczy. Szkliste, zaczerwienione od płaczu zielone oczy, z których wciąż patrzył ten zasrany dzieciak, którym byłem, wciąż tliła się w nich nadzieja, nieco przygaszona, ale mimo wszystko. Przez chwilę nawet udało mi się uwierzyć, że przecież wszystko będzie dobrze. 

Spróbowałem się do siebie uśmiechnąć, ale wyszło to raczej psychopatycznie i ponuro. Zamiast tego posłałem więc swojemu odbiciu nienawistne spojrzenie i usiadłem na podłodze przed umywalką. Zimne kafelki brutalnie schłodziły mi ciało, dając ukojenie. 

Nie pamiętałem, co mi się śniło. Nie miałem ani krzty przebłysku, nawet pomysłu odnośnie tematu koszmaru. Bo na pewno był to koszmar. Nic innego nie sprawiłoby, że znalazłem się za krawędzią łóżka, od drugiej jego strony, zaplątany w pościel, mokry od potu i łez.

Skuliłem się na podłodze łazienki i objąłem rękami swoje nogi. Oparłem brodę na kolanach, po czym odetchnąłem cicho. Miałem dziwne wrażenie, że ten sen miał coś wspólnego z rzeczywistością, z przeszłością. Moją przeszłością. Poczułem, jak moje serce wali mocno, jakby chciało wydostać się z klatki piersiowej.

A jeśli to on mi się śnił...

Zapiekły mnie oczy. Zamrugałem kilkakrotnie, czując falę gorąca rozpływającą się po mojej głowie. Pulsacyjny ból w czaszce podwoił swe siły. Ręce zaczęły mi się pocić, zaschło mi w ustach i znów zacząłem się trząść. 

To zabawne, że miłość życia kiedyś niwelowała wszystkie negatywne uczucia, a teraz nagle zaczęła je potęgować.

— Cholernie zabawne, Styles — mruknąłem sam do siebie i zaśmiałem się ponuro, ledwie słyszalnie. Poczułem się nagle opuszczony i mały. Beznadzieja wkradła się korytarzem wprost do łazienki i dopadła mnie. Przygniotła mnie do samej ziemi i nie pozwalała wstać. 

Colourless || H.S.Where stories live. Discover now