Rozdział LIII

4.6K 533 149
                                    


Zaprowadzono mnie w dziwne miejsce. Ogromne. Przestronne. A jednak miałam wrażenie, że brakuje w nim powietrza. To wrażenie szybko minęło, jak rozmyte kolejną falą spokoju. Od wejścia prowadziły metalowe schody w dół, strome, okratowane, i trochę trzeba było ich przebyć, by zejść na sam dół. I choć rozglądałam się, by przyjrzeć się otoczeniu, nie czułam przerażenia czy strachu. To było miejsce, jak każde inne. Posiadało cztery ściany, podłogę i sufit... choć dość daleko. Brak okien nieszczególnie mnie zaskoczył, za to dostrzegłam czarny prostokąt panelu w górnej części ściany na prawo. W odległym końcu sali dostrzegłam drzwi, umieszczone na poziomie podłogi, a nie tak jak te, z których wyszłam, na platformie. Pozostawiono mnie tu i kazano czekać.

Testy, czekały mnie test, ale po co? Jakie? Tego mi już nie powiedziano. Usłyszałam szczęk zamka nade mną, gdy drzwi zamknęły się za strażnikami, którzy mnie tu przyprowadzili. I zostałam sama. Tak, w całej tej przestrzeni nie było nikogo więcej. Tylko ja. Sama. Ale to nie przerażało. Nie. Czekałam, byłam ciekawa, ale nic poza tym. Nic więcej. I choć wrażenie, że nie wszystko jest na swoim miejscu mnie nie opuszczało, to było zbyt słabe, bym chciała się nad nim zastanowić.

Przyciemniony panel rozjaśnił się. Początkowo myślałam, że to przesyłane obrazy pokazują jakieś wnętrze, ale w końcu zorientowałam się, że to szyba. Na krzesłach zasiadali ludzie obcy, poważni i eleganccy, a jednocześnie wypruci z wszelkich emocji i nieporuszeni tym, co ich czeka. Zupełnie, jak ja. A może całkiem inaczej? Na jednym z miejsc z przodu zasiadł Wilczyński, dostrzegłam też doktora i łowcę talentów z zawodów, którzy siedzieli dalej, ale reszty nie rozpoznawałam. Przypominało mi to zbiór osób w sali kinowej albo obrady tajnego zgromadzenia, którego obiektem zainteresowania byłam ja.

Spojrzałam w dół na swoje dłonie. Do mojego ciała przypięto szereg maleńkich czujników, okrągłych i metalowych, które teraz migały kolorowymi diodami. Byłam jak żywa choinka. Gdy je zakładano, skóra lekko szczypała, ale teraz prawie nie czułam ich obecności. Dano mi też jakieś obcisłe ciuchy, który miały zwiększyć moje możliwości dynamiczne i normalne buty sportowe. Tak. Żadnych klapek. Z nich chyba cieszyłam się najbardziej. Zrozumiałam, że wszystko po to, by sprawdzić, czy jako Inshi dysponuję jakimiś zdolnościami. Niezwykłymi zdolnościami rzecz jasna. Ale nie rozumiałam jednego... czemu mnie o to nie zapytano? Przecież wystarczyło zapytać. Nie zamierzałam kłamać.

Może czekali na widowisko, może chcieli to zobaczyć na własne oczy. Nie wiedziałam, ale jakoś mi to nie przeszkadzało.

– Ida Wolska, lat szesnaście, urodzona dwudziestego grudnia dwa-tysiące-trzydziestego-szóstego roku w Krakowie – mechaniczny głos dobiegał cicho zza panelu, jakbym miała tej prezentacji nie słyszeć, a jednak... słyszałam. – Modyfikowana genetycznie w fazie embrionalnej. Mieszanka homo sapiens, popularnie nazywanego człowiekiem rozumnym, asidites ramsayi popularnie nazywanego pytonem żółtogłowym oraz ophiophagus hannah popularnie nazywanego kobrą królewską...

Poczułam się tak jakoś... przedmiotowo. Ale nie byłam zła. Nie. A powinnam być?

Zdziwiłam się, że w moim genotypie wykryto dwa rodzaje węży, bo jakoś wcześniej myślałam, że łączę w sobie tylko dwa gatunki, a tu proszę, wepchał się i trzeci. Co nie zmienia faktu, że wciąż byłam sobą.

Byłam?

Zmarszczyłam brwi. To wrażenie, że coś jest nie tak i wcale nie jestem sobą, mnie nie opuszczało, ale było tak mocno zagłuszane, że nie potrafiłam więcej z niego wydobyć. Czy to serum mnie kontrolowało? Wpływało na moje odczucia? I choć ta myśl wydała mi się zatrważająca, nie wzbudziła we mnie emocji. Nic. Po prostu nic. Stałam, słuchałam i czekałam, nie czując nic.

Nieidealna ✔Where stories live. Discover now