Rozdział 28

2.8K 216 29
                                    

Na podjeździe kłębiły się tłumy, ale w zasięgu wzroku nie było żadnej taksówki.

Nie mogłem czekać. Alice i Jasper mieli odkryć mój fortel lada chwila, oczywiście jeśli jeszcze się nie zorientowali, że zniknąłem. Oboje byli w stanie dogonić mnie w mgnieniu oka.

Tymczasem kilka kroków ode mnie zamykały się właśnie drzwi autokaru, podwożący z lotniska gości hotelu Hyatt.

- Stać! - wrzasnąłem, ruszając w jego kierunku i machając dziko do kierowcy.

- To autobus do Hyatta - poinformował mnie zaskoczony, otwierając drzwi.

- Wiem - odpowiedziałem hardo - Właśnie tam się wybieram - wskoczyłem po kilku stopniach do środka.

Zerknął na mnie podejrzliwie, bo nie miałem bagażu, ale w końcu nieskory do przepychanki wzruszył jedynie ramionami. Większość miejsc była pusta. Usiadłem tak daleko od pozostałych pasażerów, jak to tylko było możliwe. Wkrótce zostawiliśmy w tyle zatłoczony chodnik i całe lotnisko. Oczami wyobraźni widziałem jak Edward stoi na skraju drogi, zgubiwszy mój ślad. Nie potrafiłem odgonić od siebie tej natrętnej wizji.

Nie płacz...  Jeszcze wiele przed tobą Beal...

***

Szczęście nadal mi sprzyjało. Przed wejściem do hotelu Hyatt zmęczona trudami podróży para wypakowywała właśnie z bagażnika taksówki ostatnią walizkę. Wypadłem z autokaru jak strzała i wślizgnąłem się na tylne siedzenie auta. Kierowca z autobusu i para z walizkami wlepiła we mnie oczu.

Podałem zdziwionemu taksówkarzowi adres mamy.

- Byle szybko, nie mam czasu do stracenia - dodałem.

- Toż to aż w Scottsdale - jęknął mężczyzna.

Rzuciłem mu cztery banknoty dwudziestodolarowe.

- Tyle starczy?

- Jasne młody. Do usług

Opadłem na fotel, splatając ręce w koszyczek. Za oknami przesuwały się znajome ulice, ale nie zwracałem na nie uwagi. Wytężyłem siły, aby jak najlepiej się kontrolować. Za nic nie chciałem się rozkleić, zaszedłem tak daleko. Udało mi się uciec, więc pogrążanie się w lękach nie miało sensu. Mój los był przesądzony. Teraz musiałem mu się tylko poddać.

Tak rozumując, zamiast wpadać w panikę, zamknąłem oczy i wyobrażałem sobie co by było, gdybym został na lotnisku. Stojąc na palcach, wyciągając szyję ponad ludzkie kłębowisko, byle tylko jak najszybciej zobaczyć ukochaną twarz. Z jakim wdziękiem, jakim wyrafinowaniem Edward przemierzałby w rozdzielającym nas tłumie. A potem, gdy zostałoby mu jeszcze tylko parę kroków, lekkomyślny jak zawsze, rzuciłbym się w jego kierunku, by nareszcie znaleźć się w jego silnych ramionach. Wtedy byłbym już bezpieczny.

Zastanawiałem się, dokąd byśmy pojechali. Pewnie gdzieś na północ, gdzie i za dnia mógłby przebywać na dworze. A może w miejsce tak odludne, że znów moglibyśmy leżeć razem na słońcu? Wyobraziłem sobie go nad brzegiem morza, ze skórą iskrzącą się niczym powierzchnia wody. Nie przeszkadzałoby mi to zbytnio, gdybyśmy mieli się tak ukrywać w nieskończoność. Czułbym się jak w niebie nawet uwięziony z nim w pokoju hotelowym. O tyle rzeczy chciałem go jeszcze zapytać.

Mimo grozy sytuacji przez chwilę byłem szczęśliwy. Tak dalece oderwałem się od rzeczywistości, że straciłem poczucie czasu.

- To jaki był numer?

Pytanie taksówkarza sprowadziło mnie na ziemię. Moje piękne marzenia natychmiast wyblakły a ich miejsce gotowy był zająć dławiący strach.

Zmierzch || bxb (trwa rewrite)Kde žijí příběhy. Začni objevovat