〷mas: D.Santa-man 〷

Start from the beginning
                                    

- Że jak?! - wydusiłam z niedowierzaniem. - Akuma wyglądająca jak Mikołaj sieje popłoch wśród dzieci? - powtórzyłam z nutką kpiny w głosie. Nie żeby coś takiego było nienormalne czy coś, nie żebym nie przepadała za bachorami z glutami po same kolana, wcale mi śnieg w oczach i odmrożenia nie przeszkadzały, a skąd! Rozrywki dostarczało jeszcze francuskie rodzeństwo o rudych włosach i ich, jakże normalny, ojciec, który wypalał już chyba czwartego papierosa...a minęło niecałe dziesięć minut. Do gromadki dzieci szczęścia i przemocy dołączono w pakiecie wigilijnym jeszcze Kandę, który miał wywalone na cały świat i mordował wzrokiem nieszczęsne zwierzęta, czasem jakieś krzaczki czy większe drzewka, a od czasu do czasu gromił mnie wzrokiem i specjalnie szedł tak, bym dostała gałęzią w nos.

- Ciapy jedne! - wrzasnęła Wiewióra (bo tak ją nazywałam przez dość osobliwe uczesanie i fakt, że rzuciła właśnie orzechem). - Natychmiast się uspokójcie i-

 Nie dokończyła, bo dostała kulką ze śniegu w czoło.

- Krewetka: zero, Charles: jeden - zawołał chłopak i wziął od brata kolejny pocisk. - Teraz nasz nałogowy palacz!

 Mężczyzna uniósł ręce w górę i pokiwał głową twierdząc, że trzyma z nimi.

- Tato! Zdrajco perfidny! - wrzasnęła Eveline w stronę francuza.

- I tak mają przewagę liczebną - bronił się Lacroix, a w międzyczasie poprawił okulary.

 Po tych słowach rozpoczęła się ich mała wojna, w której o dziwo prowadziła Eveline. Niby taka drobna, ale agresywna jak nieszczepiona kocica po wypiciu litra kawy.

 W tym momencie niezmiernie cieszyłam się z obecności Kandy, który zwykle powodował u mnie niebezpieczny wzrost ciśnienia, ale za cholerę nie wiedziałam po co nam cała rodzinka Lacroix. Zrozumiałabym jeszcze, gdyby byli tu sami Carl i Charles, ewentualnie ich ojciec, ale wszyscy? Niby misja we Francji, a oni doskonale znali miasto, w którym była Akuma, ale po co ich aż tyle?

- Zostawić ich czy zgarnąć jednego i załatwić to jak najszybciej? - mruknęłam pod nosem, ale na tyle głośno, by szermierz usłyszał.

- Chyba prędzej ich pozabijam, tylko nie wiem od kogo zacząć - burknął, patrząc na tłukących się i idących ciągle naprzód, a jednocześnie przed nami, francuzów.

 Chwilę później szłam przed wszystkimi, by zerknąć na stojący samotnie w tej części lasu znak. Niespodziewanie wszystko ucichło, więc natychmiastowo się odwróciłam.

 To, co zobaczyłam przerosło moje najśmielsze oczekiwania - Kanda dostał śniegiem w twarz i wyglądał na naprawdę wnerwionego.

- Kto to taki odważny?! - ryknął rozeźlony, a następnie otrzepał biały puch z włosów.

- YAMI!! - wydarła się jednogłośnie rodzinka, wskazując paluchami na mnie.

- Że co proszę?! - oburzyłam się. - Nie ja w nie...Pffh! Tshh, co ty wyrabiasz?! - parsknęłam, kiedy już mogłam otworzyć oczy, ponieważ wnerwiony Kanda rzucił mi w twarz śniegiem.

- Ty chyba chcesz sobie grób wykopać w tym lesie, Szczeniaczku - wybełkotał, podchodząc coraz to bliżej, a jego mina sugerowała, że nie jest zadowolony.

- Porypało cię?! Nie jestem taka durna, żeby kolejny raz cię dzisiaj rozjuszać - odpowiedziałam, zaciskając zdrętwiałe palce, gdyż mój organizm nie był przystosowany do tak niskich temperatur. - I miałeś mnie nie porównywać do psa - dodałam po chwili.

 Kanda nie zamierzał odpuścić i ponownie we mnie rzucił tyle, że tym razem uniknęłam ataku i w napływie emocji wzięłam do rąk sporo śniegu i jakby zapominając o zdrowym rozsądku i konsekwencjach, wtarłam mu go w twarz.

〷●Jestem Kanda Yū●〷Where stories live. Discover now