14. "Can we forget what was broken and just say we'll be alright?"

20 1 0
                                    

Rydel

#8 listopada, Los Angeles

Szpital psychiatryczny

- Pomyśl życzenie, Rik.

Nie jestem pewna, dlaczego się uśmiecham. Czy to dlatego, że razem z braćmi siedzimy przy stole? A może dlatego, że kucharki specjalnie dla Rikera przyrządziły babeczki, a w jedną wbiły świeczkę urodzinową? Babeczkę, na której widok mam ochotę uciekać? Ocieka kaloriami, straszą mnie.

Nie wiem, dlaczego się uśmiecham. Nie mam pojęcia. Ale to nie jest ważne.

Uśmiecham się, bo mój brat ma urodziny i chcę się uśmiechać, żeby w jakimś calu sprawić mu przyjemność. Niech wie, że jest ze mną dobrze. Nie było wczoraj, pewnie jutro już też nie będzie, ale dzisiaj jest okej. Jest tak prosto i przyjemnie, jak powinno być. Uśmiecham się, bo tak.

To całkiem przyjemne.

Wdech.

Wszyscy wstrzymują oddech, a Riker zdmuchuje małą świeczkę bez najmniejszego wysiłku. Już wcześniej zapalaliśmy ją kilka razy, bo niefortunnie gasła przy każdym, nawet najmniejszym powietrzu wypuszczanym z ust.

Wydech.

- Wszystkiego najlepszego, stary. - Rocky przytrzymuje najstarszego z nas w uścisku, rozpoczynając tym samym falę życzeń. Dosłownie. Wszyscy ci, którzy do tej pory nas skutecznie ignorowali, nagle zaczynają podchodzić do naszego stolika i ściskać Rika. Do tej pory myślałam, że mamy złą opinię w tym popieprzonym szpitalu. Ale najwyraźniej on jest wyjątkiem.

Albo to tylko mnie uważają za arogancką sukę i wredną wariatkę. Hipoteza godna przemyślenia.

Bum. Bum.

- Chcemy ich zobaczyć!

- Ameryka musi wiedzieć! Dajcie nam ich!

- Proszę zachować spokój - słyszę poważny głos w głośnikach, który przedziera się przez stłumiony hałas. - Proszę opuścić ośrodek, nie są państwo upoważnieni do przebywania tu.

- Ludzie, uważajcie. - Bruce przedziera się przez grupkę ludzi, którzy zaciekawieni rozglądają się dookoła. - Oni zaraz tu będą.

Słyszę głosy zza drzwi stołówki, które ciągle narastają.

- Kto? - zapytałam.

Nie musiał odpowiadać.

Drzwi się otwierają.

Chaos.

Ratliff

#8 listopada, Los Angeles

Dom Państwa Ratliff

Poczucie beznadziejności, jakie panuje w moim życiu od ostatniego koncertu we wrześniu, stopniowo zanika. Na pewno jest go o wiele, wiele mniej, niż przed rozmową z rodzeństwem Lynch. Stopy mi się trzęsą na myśl o kolejnych odwiedzinach w ośrodku.

To niesamowite, jak bardzo zmieniają się w życiu priorytety i rzeczy, które sprawiają nam radość. Gdyby dwa miesiące temu ktoś spytał mnie, na co cieszę się najbardziej, co wywołuje u mnie euforię, odpowiedziałbym, że najwspanialszym uczuciem jest stać na scenie i widzieć setki fanów. A na co bym czekał? Na kolejne koncerty, na akustyki, na wydanie płyty.

Gdy kilkanaście dni temu zadzwoniła do mnie Stormie z pytaniem, czy chcę z nimi jechać w odwiedziny do psychiatryka, zamurowało mnie. Z jednej strony miałem sucho w buzi i nie potrafiłem wypowiedzieć słowa, a z drugiej – w mojej głowie zaczęło przelatywać nagle bilion myśli na sekundę, wszystkie przepełnione skrajnymi emocjami. Dominowało w nich szczęście. W tamtej chwili spokojnie mógłbym powiedzieć, że rzeczą, na którą cieszę się najbardziej, jest chociaż spojrzenie na resztę zespołu. W tamtej chwili poczułem się trochę jak fan, który nie może się doczekać spotkania ze swoimi idolami.

Look at us nowWhere stories live. Discover now